„Niewiele o nim wspominają baśnie.
Właściwie, to tylko w kilku miejscach można odcyfrować jego odbicie, zauważyć porzuconą skarpetkę, niedopite mleko i ciasteczko, które już miał przełknąć, ale wilk zapukał… Te portki z łatą na tyłku, w czerwone muchomorki, które na spranym, znoszonym, ale czystym dżinsie wyglądają tak rajcująco, niewinnie właściwie. Tak dziwnie rezonują i z miotłą i domkiem na kurzej łapce, i wielkim piecem na dzieci. Kraciasta koszula i nieodłączna, gigantyczna, biala i obrąbiona koroneczką chusteczka do nosa. I jeszcze ten szeroki pas, skórzany i ciemny, no i oczywiście te jego włosy. Dłuższe na głowie, na brodzie, na… no wiecie, w innych miejscach, to już jego sprawa. I oczywiście te wielki buciory. Pierun wiem, skąd Baba Jaga miała na nie skórę, ale dostał je na którąś tam z kolei rocznicę ślubu, bo widzicie, był jej mężem.
Pobrali się, gdy byli właściwie wciąż dziećmi.
Ot dopiero przeszli okres nastoletnich dni, zakochali się w sobie, oczu nie mogli od siebie oderwać i… tak już zostało. Ona znosiła jego chrapanie i zawsze przyrządzała mu gęst rosołki i maści, a on… cóż, zawsze przy niej był i odpowiadał za inspekcję i pieca i miotły. Był jej mężem, ale i konserwatorem, pomocnikiem, jedynym, który wiedział, kiedy zejść jej z drogi, chociaż… nie zawsze. A jednak zawsze się chował. Zawsze pozostawał w cieniu, niósł noże, wiadra, sprzątał strach i układał zamieszanie w spokój. O niej pisali, klecili legendy, wpuszczali jej imię w przekleństwa, a o nim niewielu wiedziało. A może… może było jednak inaczej?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Książę Lestat” – … zaskoczenie. Niby wiadomo było, że Anne Rice należy do tych, co się zmieniają. Najpierw wampiry, potem znowu wiara, odnaleziona, a teraz niepewność. Rozumiem. Oto prawdziwa sztuka, pisać tak jak dusza dyktuje… ale tęskniłam do wampirów i Talamaski.
Oto wraca Lestat. Wampir, może nie stary, może nie inny, ale jednak specyficzny. Ten, który spisuje i opowiada. Wampir narrator, ale… nie, ta cała opowieść nie jest tylko o nim, wprost przeciwnie. Tak naprawdę to opowieść o wielu nieznanych i znanych nam postaciach z Krwi. Wszyscy oni są tak rozsypani po świecie, że w końcu owa wampiryczna kasta, zaczyna się chwiać w posadach. A może to jednak współczesność. Przybiła ich nowoczesność? Technika?
A może… Głos?
O tak, Głos, namawiający do mordowania wampirów, to coś co splata te opowieści, miniatury i historię Lestata. Wszyscy mogą zginąć. Niezależnie od wieku i mocy… wszyscy? Ale co zrobią bliźniaczki i Święty Rdzeń? Czy w końcu naukowość wkroczy w wampiryzm i wyjaśni jego specyfikę? A może…
Oto Rice, Pani Wampirów. Ponownie miękka i wrażliwa. Osobliwie rozpisana, drobiazgowa, liryczna. Poszukująca wiecznej miłości, oddania, wspólnoty dusz. Rice… taka, którą pokochałam. Oj, oczywiście, że nie jest to „Wywiad z wampirem”, ale też i nie czas po temu. Oto znowu tęsknota za wiecznym i jednostajnym, którą tak wielu z nas w sobie nosi i zagrażające jej bezpieczeństwo. Nagła spokojność, ale i pragnienie wolnej bezpieczności. Nieumierania, ale i w końcu pogodzenie się w tym, że można przeistoczyć się w coś… nowego, innego. Jakbby w końcu Rice pogodziła się ze śmiercią, ale nie z samotnością?
Dla wielbicieli talentu autorki i tych, którzy słyszą Głos.
Lód…
No dobra, morze nam nie zamarzło. A szkoda. Przecież mieliśmy takie cudowne minusy, no nawet poniżej 5 stopni, a tutaj to się nie zdarza zbyt często. Ale nic to, na szczęście skały trzymają nadal wilgotności i potworzyły się na nich bajeczne, aczkolwiek wysoko niebezpieczne, lodowe czapeczki. Jak nic, można się wyłożyć, szczególnie jak się człowiek zapatrzy, na te wciąż wiszące na gałązkach liście… złotawo-brązowe. Cudowne, malutkie dzieła sztuki. Niektóre już się robią koronkowe i oka od nich oderwać nie można, w szczególności wtdy, gdy jak całkowity czubek i totalny krótkowidz, przytknąłeś do nich załzawione rzęsy. Nie róbcie tego. Serio, one długo odrastają, a czasem to w ogóle nie, więc uważajcie naprawdę. Niby można chyba je sobie przylepić, ale wiecie, to nie temat, w którym czuję się swobodnie. Gdy będziecie szukać czarownych czapeczek lodowych na skałach i kamieniach, po prostu miejcie zawsze pod ręką kogoś, kto Was potem oderwie od stanu przymrożenia. No i pozbiera, jak wykręcicie orła, strzyżyka, czy co tam jeszcze. Bo wiecie, ślisko…
Naprawdę można się zakochać w tej całej wyspowej lodowości. Nawet jak jest płaska i gdzieś tam w podziemiach swej zmarzliny trzyma owcze bobki. Jakieś wciąż to wszystko jest malownicze i fascynujące. Takie, wiecie, błękitne w promieniach zimowego słońca. Takie zniewalające. Jakby nagle, dopiero teraz człowiek pozwalał sobie na zachwycenie się ową całą mroźliwością. A może tylko nie pamięta czasów, gdy było inaczej? Gdy nie goniło się za robotą, nowy obraz, nowe zdjęcia, nowe historie i odkrycia… nowe pomysły, ciągle nowe, jakby każdy miał tylko i wyłącznie jeden dzień przydatności do spożycia, chwalenia się nim i dopieszczania. A przecież pomysły i wizje wymagają o wiele więcej czasu. Po kiego grzyba tak pędzić i gnać. Nie zdążyłeś nacieszyć się jednym prezentem, a tu nowy, nie poznałeś tego programu, a już go zmienili… wiesz, że tego też dobrze nie poznasz, więc zwyczajnie w świecie już się nie starasz…
… przestajemy się bawić chwilą, jakbyśmy od razu czekali na nową, jakby tylko ilość chwil była ważna, a nie jakość… Dlatego warto się zapatrzeć w lód i uzmysłowić sobie ile w nim zatrzymano, nawet jeżeli to tylko owcze kupy.
A co do niego, owego wyczekiwanego, wymarzonego, ukochanego. Tego kochanka, co zawsze wie gdzie i jak dotknąć… no więc w końcu przybył.
ON!!!
Śnieg
Zadymki na polu, wszelakie zaśnieżanie…
Niby pomiędzy grudami ziemi, teraz zaśnieżonymi, wystają cudowności ostro zielonkawe, niby wszelaka błękitność i seledynowość morska mami, a i szarość oraz jagodowość nieba lekko zniewala… to jednak najważniejszy jest on – śnieg. Może i trochę nazbyt mokry, może i znika, jak się ino do niego nazbyt zbliży, ale to jednak on. Piękny, pachnącey i zniewalający. Może i pyli bardziej niż pada, jakby wydostawał się spod ziemi, a nie spadał z chmur, ale i tak cudny jest, a te zawiejki… No wiecie, na polach takie śnieżne gonitwy. Jakby gromada płatków męskiego gatunku goniła za ową jedną, jedyną. Najpiękniejszą, najbardziej upragnioną, której pragną oni wszyscy i żaden nie odpuszcza… A za nimi gnają te wszelkie żeńskie płatki, które no… nie zostały jedyną, wkurzone o dziwnie, czerwono łyskających końcówkach płatków…
Całkiem to wszystko niesamowite i doprawdy można się zapatrzeć na owe zwyczaje godowe płatków śnieżnych. Zmienia się przy tym człowiek w bałwana, ale bez przesady. Można się poświęcić. Naprawdę. Tym bardziej, że napisanie pracy z antropologicznego punktu widzenia, z użyciem analizy porównawczej, mogłoby być doprawdy intrygującym pokazem własnej siły woli i umiejętności… niezamarzania, oraz wiecie, pracy w trudnych i wymagających warunkach. Naprawdę warto! Ktoś zaintrygowany etnografią śnieżynek i śnieżynków? A może rozpoznawaniem płci u owych?
No wiecie… na Wyspie śnieg, to nie jest coś takiego, jak u innych. Naprawdę! Sami się przekonajcie!!! To jest cisza, niesamowita i piękna, chyba że sąsiad z boku zapragnie odśnieżyć sobie schodek, ale wiecie, schodek mały, szybko kończy. Potem cisza wraca. Bo wiecie, może!!! Śnieg spada, kłębi się, albo wypełza z Całkiem Nieznanych Podziemi i jest. Układa się na gałęziach, dachach, zawiewa go na okna, ściany, płotki nieliczne… całuje przejeżdżające sporadycznie auta, plącze się między skrzydłami wiatraków. Po prostu wiecie – śnieg. Cudowność leniwej opieszałości i bałwaniczna perwersja!!!
A jak Wasz śnieg?