„Raz białe raz czarne, może różowe… bo przecież dlaczego nie? W końcu, czyż to nie dziewczyński kolor? Babski i kobiecy, delikatność wzmacniający i słodkość wszelaką aż do omdlenia? Bo przecież takie winny być żeńściny, czyż nie? Delikatne, ale zarazem i silne. Omdlewające, ale i zdolne ponieść męża, jak mu się piwko obsmyknie, jak się mu życie nagle ziemią na głowę zwali. Zawsze pod parasolką, w mitenkach… w kwiatach nie ostach, pachnące i apetyczne.
… więc i Wiedźma Wrona, czyż nie?
Czasem dopadała ją kobiecość właśnie taka, wiecie, wybitnie literacka. Łkająca kryształowymi łzami z balkonu, wsłuchująca się w poetyckie szemranie fontanny bezchlorowej i zapatrzona w lusterko powlekane morską pianką i wysadzane perełkami. Oczywiście uzbrojona we włosy, bardzo długie, kręcone miejscami i chyba blond raczej i suknię… ale nie ciężką, raczej zwiewną, liryczną, romantyczną romantycznością podglądacza, księcia, który chce wiedzieć dlaczego akurat dziś wyprowadził swojego rumaka ze stajni. Bo widzicie, nawet kobiecość, objawiająca się w Wiedźmie Wronie Pożartej tak sporadycznie, była kapryśna!!! Nie zawsze chciała bieli niewinności, często mamił ją biczyk i wszelaką podwładność, albo ta matczyność… choć nie, jeśli chodzi o kobiecość matczyności, to chyba nigdy jej nie pokazała światu. Kurcze, nie, no nie mogę sobie przypomnieć. A ten biczyk to i tak był tylko raz, więc… chyba przez te książki zawsze była taka… dziwnie niewinna, ale i pewna tego, czego chce.
Srebrne ozdoby i tiary, warkocze na głowie i tylko na głowie, krzaki obsypane kwieciem i dzięcielina i parów oblany światłem zachodzącego słońca, chociaż kurcze to chyba nie było możliwe? Chociaż, może? I arie. On wspinający się po wieży z mieczem z zębach, albo chociaż sztyletem? Odziany w obcisłe gacie i długie buty, ale bez babskich wkrętów, bez przesady! Tego nigdy nie miała w planie…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Obelisk kładzie się cieniem” – … nie wiem. Nie rozumiem, dlaczego ta seria tak mnie wciągnęła! Przecież bohaterka to dzieciak! No dobra, już nastolatka, ale wciąż dzieciak! Czy to sprawa jej rodziny, jej chemicznych pasji, jej wścibstwa… a może tej posiadłości?
Nie wiem. Wiem jedno! Kocham Flawię!!!
Flawia właśnie, po raz pierwszy w pełnej świadomości staje twarzą w twarz ze swoją matką i nową zbrodnią, nową tajemnicą. Wiemy, czujemy, że wszystko się kończy, że jeszcze tylko jeden tom dzieli nas od końca tej opowieści, a tak naprawdę od początku jej życia… bo przecież przygody tego dziewczęcia, to zaledwie przygrywka przed niesamowitą dorosłością. Nie może być inaczej! Inteligentna i odważna, może nie dama, ale zawsze potrafiąca sobie poradzić osóbka, musi stać się kimś dorosłym w specyficzny sposób. Jednak, czy będzie jak matka i co do tgo wszystkiego ma Churchill? I co z posiadłością? I jej przyjaciółmi, rodziną…
Niewielki tom pozostawia w lekkiej niepewności moją już stęsknioną, czytelniczą osobowość. Czekam na ostatni tom, ale i nie chc go dostać. Pragnę zakończenia, ale i… wiecie, w tym tomie tak wiele się dzieje, ale i zarazem niczego nie ma. Z jednej strony rozwiązują się pewne nici, z drugiej, po raz pierwszy Flawia przegrywa – mini spojler. I spotyka coś więcej, niż tylko swoje odbicie…
Naprawdę… cudowna seria!
Wodospady…
Bo Wyspa je ma. Jakby nie chciała pozostawać wyłącznie rzekami i kamieniami, polami i lasami. Jakby nie mogła tak po prostu miękko się wszystkiemu pozwalać toczyć. Musi mieć też coś grzmiącego, szemrzącego, lekko ciurkającego pod różnymi kątami i oczywiście rozpryskiwanie… oj tak, rozpryskiwanie niesamowite. Maleńkie i większe krople wzbijające się w powietrze, a potem opadające w dół. Mgiełka i szmer w dziennej i nocnej ciszy, ale i głośniejsze rozdźwięki. Ciągła praca, ciągłe gładzenie kamieni, powoli i coraz szybciej, zależnie od tego, ile wody ma w sobie rzeka, ale jednak… niezmiennie i ciągle nawet podczas susz…
… zawsze są tam jakiś krople.
Ale teraz, zimą, wraz z całym tym oszronieniem i mrożeniem, woda chociaż ciurka, to jednak już nie tak jak latem. Lekko zniewolona we wszelakich czapach, katedrach, piernatach, poduchach i wszelkich zamarszczeniach. Wielkie, gigantyczne bąblowe konstrukcje wzmagają moją wyobraźnię… już się człowiekowi zdaje że co najmniej któryś z szalonych artystów z dawnej przeszłości przebudził się i namodził coś na swoje pokręcone widzimisię, ale przecież nie tylko oni mają wyobraźnię, woda też. Bo woda pamięta wszystko, obok czego, lub też i przez co, przepływa. Pamięta letnie dmuchawce, ale i późnowiosenne mleczyki. Pamięta pąki wczesnej wiosny, ale i wszelkie pokrętności późnej jesieni. I oddaje je w lodzie. Z jednej strony zawsze dobra w tworzeniu tafl, skraplających się, pociągających sopli i wszelakich, zbereźnych form fallicznych, lubi też owe kuliste dzieła. Jakby chciała zatrzymać w sobie ten moment, gdy kropla jest w powietrzu, gdy zbiera się, gdy się krągli, gdy jest wszystkim, czym może być skupienie i… wzajemność. Nakłada na siebie owe krople, niczym swoiste bałwanki… i już nie ma Pissebæken takiego, jakim pamiętam go z późnj wiosny, jest przestrzenna i brzmiąca, białawo-błękitna konstrukcja bliższa katedrom, wielkim świątyniom i pałacom, niż tylko wodzie i skale. Ale… uważać trzeba, bo przecież woda spadająca też w końcu gdzieś spływa i nawet pod taflą, wciąż drąży. I łatwo zatańczyć nagle na dość niewidocznej ślizgawce. I lepiej być ostrożnym, szczególnie, gdy z aparatem próbuje się ułapić mocno filuternego, lodowego stalaktyta.
Niesamowita jest ta zimowa możliwość konstruowania cudów. Oj, gdyby tylko mróz był większy, gdyby tylko wody było więcej, śniegu, możnaby sobie niezły pałacyk zbudować, a i wiecie, zakrzyknąć: Let it go!!! Ale wciąż i zimna i śniegu niewiele. Ot odrobina puchu, która i tak zanika mimo temperatury poniżej zera.
Liście chrupkie prowadzą i do Ekkodalen, gdzie też azaliż lodowo… a liście chrupkie. Bo dębinki tak fajnie się mrożą, nadziewają od dołu igiełkami lodowymi i chrupią. Serio, jakby się po słonych paluszkach chodziło, aczkolwiek nie, nie smakują tak niestety. Próbowałam!!!
Na ścianie Ekkodalen lodowe upławy.
Mleczno-szkliste cieki zamieniły się w chwilę, zamroziły i czas i wodę i drobinki flory. Niby nie ma na nich rzeki, niby przecież nic nie szumi poza strumieniem w dole zielonkawego wciąż pola, a jednak… lód na skałach jest! Wytrącony z twardości i kamienności, przesączony, dziwnie inny niż w zwyczajowym wodospadzie. Bardziej tajemniczy i magiczny. Źródełko oczywiście w najlepszej formie, woda nie wiadomo, bardziej szklista i czysta, czy jednak lodowata. Napić sie i zaryzykować rechot szkliwa nazębnego, czy jednak… nie? Może jednak nie, kurcze, lubi swoje ząbki i choć one czasem bawią się z soplami, to jednak… podziękuję.
Stoję i wietrznej dolinie wypatruję owych cieków. Świadectwa, że woda to zawsze może! Że nawet jak postawią na jej drodze głaz, to jednak i przez niego się przedostatni, Nawet jeżeli nie górą, nie dołem i nie bokami, to jednak i tak da radę. I to pokazuj tutaj. Sople prężą się w słonecznej aurze za nic mając mróz i wrzeszczące tłumy, które chcą wypróbować owe echo. Ta wodna szklistość nie popęka od wrzasków. Tylko ciepło może jej zagrozić. A ono oczywiście wciąż czai się za rogiem. Gotowe, czeka tylko na sposobność, bo tutaj wszelaka zimność nie trwa wiecznie. Słońce jest zawsze obecne, jakby serio miało gdzieś grzanie w innych rejonach…
Zima… taka dziwna na Wyspie. Tak umiejętnie bawiąca się ze światem, tak tylko na mgnienie oka zajmująca strony gazet.