„… i chodziło o duchy.
Bo widzicie, na Wyspie wieje. Na Wyspie czasem słonko tak pali i noce są jasne… a czasem ciemno jest tak, że lepiej nie wstawać, tylko tulić do siebie łóżeczko i oddać mu się w całości. A i jak dudni i dmie, duje i huczy, rusza ścianami, wydziera okna, telepie dachówkami, to trudno zwyczajnie się przywiązać do kamieni i krokwi. Niby… można opętać jakiś przedmiot, ale to jednak iście na łatwiznę. Nie przystoi duchowi. Dlatego… no wiecie, trzeba było coś przemyśleć, wymyśleć, coś jakoś tak skołować, żeby się nazbyt nie obijały. No i jeszcze ruiny…
Jak tutaj straszyć w ruinach? Co? Zaczepić się drzewa, ale przecież to takie plebejskie!!! A duch ma swoje poważania, duch się ceni! Duch ma swoje zasady i obowiązki! Duch tak nie może… no bo jak? Nie przystoi!!! I jak się giąć, powiewać, marszczyć świat i rzucać komuś w twarz własny, najwyższej jakości, chłód, jeżeli Wyspa już za ciebie to robi? No jak? Nie dziwota, że Duchy Wyspy zwróciły się do Wiedźmy Wrony Pożartej, bo ta w końcu wolała ludzi w tej, mocno nieżyjącej wersji, o pomoc.
I Wiedźma Wrona przyszła.
Może zalękniona, może i zaczerwieniona od mrozu, może i lekko zszokowana ilością duchowości w powietrzu i… przyniosła igłę i nici.
I zaczęła szyć.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Tron z czaszek 2” – … nie umie. No sorry, ale nie umie facet zabijać!!! Nie myślałam, że to jest możliwe, ale dla mnie on nie potrafi uśmiercić swoich bohaterów. Ukochanych może?
A może znienawidzonych?
Tak, w drugim tomie „Tronu z czaszek” wielu umiera. Wielu umiera i niewiele o tej śmierci napisano, za to szczegółnie mocno opisano, jak zwykle, każdy cios, każdą broń, każde pchnięcie. I jak zwykle niewiele się dzieje, chociaż wielu się bije, to naprawdę… oni docierają do miasta, o tamtych ni słowa, a wojna wciąż trwa. Żadnych tajemnic, wiele okrucieństwa i tyle. Tak naprawdę nie potrafię odnaleźć sensu w postępowaniach autora, ale jestem tylko czytelnikiem. Czy mi się podobało… ech, od jakichś dwóch tomów, może trzech, już nie.
Czy sięgnę po kolejny? Nie wiem. Z jednej strony mi nie zależy, a z drugiej jestem ciekawa… Ciekawa nie tyle tego co się wydarzy z bohaterami, ale tego, w jaki sposób autor pchnie treść. Czy skupi się na dzieciach, czy jednak pochłonie którąś z nacji? A może jednak… kto może tutaj wygrać? No kto? Nie ma już najeźdźcy i stron, nie ma dobra i zła… więc co jest?
Dla tych, którzy są z serią od początku!
Ruiny, wąwozy i szrony…
Czary mary i brak wiary. Czyli mroźne dni na Wyspie! Piękne po prostu i niesamowite. Takie, że nie da się usiedzieć w domu, ludzie mówią, że dziś idą robić zdjęcia i zwalniają się z pracy, żeby złapać i mróz i tą nibyzimę. Żeby skąpać się w tym świecie i zaznać mroźności. By zwyczajnie zmarznąć, skostnieć, doprawić się wiatrem i może jeszcze zawiać, bo przecież… przecież tutaj ludzie są zahartowani! Jakoś tak zwyczajnie. Nie zważają na pogodę, nie boją się fal…
A jednak…
Wychodzę i idę w miejsce, któego jeszcze nie znam. Znowu pakuję się w krzaki, ścieżka nagle się kończy i są tylko skały. Dziwne i misternie poukładane, pokryte mchami, ale i starymi, lekko już dziurawymi liśćmi… Skręcam w prawo, chcę do morza, ale nie wiem, czy dobrze idę. Nic nie wiem, kieruję się czymś w środku mnie. Czymś, co mnie prowadzi, jakbym wciąż była kilkulatkiem, który woli, jeżeli ktoś nad nim czuwa. Nade mną czuwa Wyspa. I prowadzi mnie w prawo, pomiędzy skały i brak ścieżki. Z daleka już słyszę kolejne szemranie strumienia, nawet nie wiem co to za rzeczka. Pakuję się na skały, zjeżdżam na dupsku, a co tam, w końcu spacer jest od tego, coby się pobrudzić i… nie ma drogi. Nie zeskoczę ze skał, więc ześlizguję się pomiędzy trzy połączone drzewa, wciągam brzuch i szalik i przeskakuję na drugą stronę lustra. Prosto w ramiona głębokiego wąwozu. Ale co teraz? W prawo, czy w lewo? A może do góry, tylko jak względnie suchą nogą przejść przez strumień? Jak?
Ryzykuję, skaczę, ale i korzystam z pomocnej dłoni, krzywych konarów, lekkiego pchnięcia trolową łapką. I idę, jednak w lewo. Przed siebie. Raz wbiegam do góy widząc dziwne, nierówne schodki, ale przy ścianie wiem, że nie tutaj chciałam. Wracam więc tam, gdzie woda lekko skostniała, gdzie błękity, brązy, różowości i zielonkawe, fluorescencyjne prawie mchy… I kamienie. Gładkie takie, jakby przed wiekami ten strumień był powalającą potęgą i siłą. Czy on wciąż o tym pamięta? Czy odpuścił już, a może tylko się przyczaił? Idę, ale mam się na baczności. Przekupione żelkami trolle strzegą mnie przed sromotnym się wyłożeniem, ale nie przed poślizgnięciami i potknięciami. Wiem, że się recholą, ale nic to!!! Każdy potrzebuje rozrywki, co nie? To ich świat, a ja to dość komiczna przewrotka teatralna. Macam skały, wypatruję końca, dziwię się każdemu załamaniu, każdej innej barwie kamieni, wszystkiemi i nagle…
Ruiny!
Ale skąd się tutaj wzięły?
W jaki sposób? Wiem, że odległości na Wyspie to temat na osobną rozprawę, ale… skąd one? Tak blisko. Nawet nie wiedziałam, że tędy można dość do Hammershusa. Głębokim wąwozem, kanionem, przy strumieniu, który po wielkich opadach wyłącza trasę nożną. Wdrapuję się znowu na stok i widzę i morze i skały i kamienie. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, czyli trudne zejście z powrotem. I szron wszędzie pokrywający złote trawy niczym posypka…
Pięknie tak.
Widzę nagle całkiem inny świat.
Starając się jednak w nim nie zostać, odrywając od siebie jeżyny… czepliwe są… wciąż zapatrzona w zamek. Jakby nie był tylko mieszaniną załamań, jakby tak naprawdę znowu był całością na wzgórzu. Obronnym rajem. Z jednej strony fosa, z drugiej morze, tylko jedna droga dojścia… Widzę go takim, jaki był kiedyś i bardzo chcę tam wejść. Słyszę konie, podkowy stukające o bruk, zwierzęta, ludzi, czuję całkiem mało przyjemne zapachy i nagle wszystko się zmienia i znika. Wokół mnie są tylko tęczowe, niesamowite skały, wysokie niczym wieżowce… i chłodniej się robi, ale już widzę wyjście. Jeszcze tylko ześlizgnąć się z tej skały, przeskoczyć tamtą, tutaj zjechać na dupie, bo tak jest lepiej, bezpieczniej, choć brudniej… i już most. I już zieleń traw i zbiornik i ruiny nade mną i morze w oddali.
Uciekam z tego miejsca, jakbym miała w sobie zbyt wiele opowieści i nie mogła już zmieścić ni jednej, a z drugiej strony tak mnie ono korci, ale nie… chcę na plażę, nad morze. Wleźć w ową wzburzoną granatowość, zatopić się, rozmyć. Po drodze przylepiają się do mnie połamane szkiełka lodowe, jakbym naprawdę przeskoczyła przez lustro, a może i była lustrem? Tylko kto chciałby się we mnie przeglądać?
No kto?
A na kamienistej plaży szum i rzeczka wpadająca do słonej wody i kryształowo-lodowe konstrukcje, które zadziwiają. I mogłabym tutaj zostać… na zawsze. Tylko patrzeć, jak morskość i nieboskłon się dotykają, jak się prznikają, by potem nagle się rozstąpić, rozerwać, jakby kochankowie, nagle mieli dość siebie na wzajem, a potem znowu, od nowa, i raz jeszcze. Odwieczna gra dołu i góry, góry i dołu. I nawet jak leżysz na skałach, w tym miejscu mimo mrozu lekko ciepławych, pamiętasz gdzie góra i gdzie dół. Gdzie miejsce dla stóp, gdzie dla głowy…
Znowu wkraczam w las, tym razem jednak między drzewami widzę i morze i skały. Krętą drogą wspinam się na górę, z której zeszłam, zrzędząc, gubiąc oddech, płuca napełniając mrozem. I czuję się jakbym nagle nauczyła się żyć! Jakbym przez te wszelkie dni, miesiące i lata, nie wiedziała jak się z nim obchodzić. I jeśli tylko się odważę, jeśli się odwrócę, wiem, że zobaczę je za sobą…
… ruiny…