„Wiało…
Dudniło i buczało.
Przewalało się, miotało i ogólnie zmuszało wszystkich i wszystko do niestania w miejscu i skradania się na czworaka. Wiedźma Wrona Pożarta, która starała się właśnie dotrzeć do Białego Domostwa, przekonała się o tym, aż nazbyt namacalnie. I to całym ciałem!!! Jak zanurkowała w lekko błotną tożsamość zielonkawego pola, to stwierdziła, sama do siebie i do Chochela, że raczej kuracji odmładzających jej więcej dziś, a może i w roku całym, już nie trzeba! Ale podniosła się jakoś z zaskakującą ją samą godnością, otrzepała się, obtarła, reszta wiecie, na tym wietrze wyschnie sama i odpadnie, więc po co się tym martwić… i poszła.
Gdzie szła…
Na początku myślała, że omam ma. Może coś było w codziennych pigułkach, może jednak czegoś zapomniała połknąć, może to owo dziwne jabłuszko od tej starszej pani? Kurcze, no przecież na nią działało wszystko, więc jak to poukładać? A te kolory dookoła Białego Domostwa to chyba ino po grzybkach, a dawno ich nie jadła… z kilka dni będzie, więc… O co chodzi?
A oni się poprzywiązywali. Za odnóża, za macki i łapki, do ścian, okiennic i dachówek… i latali. Każdy zaś, bo przecież wiatr miewał swoje czkawki i wpadki, miał barwny, malutki spadochronik… wiecie, na czas mniejwiania i niewiania, by nie obić się zbytnio o mokrą ziemię. Unosili się, zaśmiewali… nawet Pan Tealight, leciutki, najlżejszy, przymocowany został do drzwi i unosił się. Nad głową miał jakąś kwiecistą plandekę i zdawał się być… uradowanym! Pisków i pokrzykiwań była cała masa, więc i Wiedźma Wrona postanowiła spróbować. Odstawiła swoje lęki na bok i przywaliła je głazem, a potem łyknęła coś od Wiedźm z Pieca… na wiecie, wzrost mocy metafizycznych. Na wszelki wypadek dostała trzy spadochrony i zestaw poduszek, wiecie, na wszelki wypadek i dlatego, że była cenną dla wszystkich, nie dlatego, że była gruba i mogła zrobić zbyt wielką dziurę w ziemi, lub czymś tudzież kimś innym…
Ileż nowego można się dowiedzieć o podobno znajomych, gdy tak się lata. Co jedli na przykład, co noszą, albo czego im w garderobie brakuje, tudzież ile z pań grzeszy zbędnym owłosieniem, a ilu panów sobie owo owłosienie mocno dodaje. Wypadające wszelkie implanty powodowały na ziemi nielotnej wybuchy gardłowych rechotań i dziwne poskrzypywanie, gdy Jednorożce skwapliwie rogami notowały coś w kajecikach… ale co tam. Zabawa przednia!!!
Może naprawdę wyłącznie tylko prawda cię uleci? LOL”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „YOLO” – … ale jak to? Bo widzicie, dla mnie książka to książka, zeszyt do ćwiczeń, to co innego, co innego kolorowanka… A to? YOLO? You Only Live Once? No to jeśli once, to wolę książkę!!!
Wzlatujący na fali tego tam niszczonego dziennika, YOLO nie poraża niczym. Tutaj masz coś napisać, tam wyrwać, zwymiotować – a tak, serio. Ekhm. Nie wie już człowiek, czy ma to być performance, czy coś innego? Czy ktoś patrzy, nagrywa nas na youtube? A może to tylko owa nowoczesność, której nie rozumiem? Bez urazy, w dzieciństwie jadałam papier ze smacznych gazet – były takie, chrupkie – ale ta książeczka nie wydaje sie być smaczna, nawet wtedy, gdy nakazuje: „polej babeczkę swoim sosem”. Nie wiem, czy bardziej to wszystko jest dwuznacznością, czy jednak…
A może komuś przyda się takie coś? Może…
Wieje…
Wichuruje się i sztormuje. W całkowitej, szarej wilgotności po plecach uderza dziwnie ciepły powiew. Ciepło jest i wilgotno, nosz kurna tropiki, czy co? Możnaby się pomylić, gdyby nie to, że w eterze pojawia się ow zimowy aromat. Intrygująco przebojowy. Cudny i przesmaczny… więc czemu do grzyba tak ciepło? To ciepło mnie przeraża. Wszelkie moje komórki pragną zimna, wszelkie członki chcą marznąć, trzeszczeć i pokrywać się cudownymi mrozowymi rysunkami. A tutaj co? Piętnaście na plusie? Ej no! Ja rozumiem, że to najbardziej nasłoneczniona Wyspa na Bałtyku, ale jednak pragnę zimna!!! I choć wietrzność ni pozwala się spocić, to w duszy coś łka za tymi zaspami z dzieciństwa. Oj pamiętam takie fajne tunele… w Nałęczowie zaspy, albo te cuda wszelakie rysowane na szybach. Gdzież one, no gdzie? Lodowce topnieją, istnieje spora szansa, że zaznam wiekuistego lata przed śmiercią, a ja tak bardzo tęsknię za zimą!!!
Ciepłe powiewy zmuszają człowieka do łyknięcia czegoś na łomot pod czaszką. No sorry, ale tak to już jest, że w okolicach wzburzonych sztormów i tak dalej, trzeba się na Wyspie uzbroić w przeciwbólowe, bo kota można dostać. Łupie pod czachą przed wiatrem i łupie w trakcie, ale i tak… nie można żyć bez tego wiania. Jakoś tak wianie usprawiedliwia najlepiej dłuższe leżenie w łóżku, więcej zżartej czekolady i grzaneczki na śniadanie. Jakoś ta szarość i mglistość sprawia, że wydajemy się sami sobie dziwnie bezkarni i całkowicie od razu wyspowiadani. A może mamy nawet jakąś dyspensę od chudych dupek i zwiewnych ciał? Nie wiem… żyję w rytm Wyspy.
Jak ona wieje, to i mnie coś tam przeleci w te i wewte.
Ogołocone z liści gałęzie może i czasem zdają się grozić palcem, ale co tam. Ja jestm tutaj pomiędzy ścianami, za szybką mytą deszczem, no co mi zrobią? No co? Oj Pani Brzozo, pani tak nie wywija tymi mackami, co się na jednej ostał ostatni listek, pani tak nie epatuje ową nagością, bo serio się jeszcze zgorszę. Ja przynajmniej założyłam gacie po wyjściu z łóżka, a pani? Pani zrzuciła te listki i teraz pławi się w wietrznej, wilgotnej rozkoszy. Proszę się przyznać do orgazmów, jak to jest być goła i przelatywaną? Oj się pani nie czerwieni patriotycznie pod ową białawą miejscami korą!!!
Nie ma czego się wstydzić!!! LOL
Wieje…
Tak serio, to człowiek się zastanawia czasem, czy dach trzymać, czy jednak ściany, a może lepiej nie podskakiwać, bo podłoga w końcu pofrunie i będzie buba, a ja się nie nadaję na Toto, a już na Dorotkę na pewno. Zabić wiedźmę, nie no… a potem łazić w butach z trupa? Serio? Rozumiem i wiatr i strach i pragnienie powrotu do domu, ale te buty z trupa? Czy tylko mi wydaje się to być odrobinę nie higieniczne? Wiem, że to mocna fiksacja, ale jakoś po prostu nie mogę tego od siebie odsunąć. Patrzeć na ową morderczynię zwyczajnie… i jak mogła na to wszystko narazić biednego pieseczka? No jak?
Bezczelność i tyle.
Wieje…
Gdy wszystko się unosi, jakoś tak lżej się robi na duszy. Jakoś tak wszystko nabiera perspektywy, układa się, no i serio… łatwiej się podobno niektórym lenić, albo sporty wodne uprawiać. Ale wiecie, ino tym nadzwyczaj niepokornym. Bo co jak co, ale zbyt wysokie fale nie są bezpieczne. Ale gdyby tak, czasem się zastanawiam, co by było, gdyby tak zaczęło wiać i duło przez kilka tygodni? Czy wyginęlibyśmy z głodu? Wiecie, niby zwykle wieje ino z jednej strony, a druga pozostaje raczej cicha, ale… gdyby tak wiało, że sztormowość nie pozwoliłaby dotrzeć do nas statkom? Kurcze… jak szybko byśmy w zimowym okresie z głodu pozdychali? No bo, bez urazy, ale całe żarcie to nam Kopenhaga zabiera. Z drugiej strony może i fajnie byłoby się przekonać, że Wyspa jednak jest samowystarczalna? Prąd by był, woda też, a reszta… cóż, na polach wciąż jest coś do zjedzenia, zboże też mamy. Może nie byłoby tak źle?
Może?
Wieje… więc człowiek myśli ma wiecie takie powywracane na drugą stronę, na trzeciej stroni połatane, a na czwartej to już w ogóle czarna rozpacz. Ma jeszcze trochę wiać, więc może jednak otworzę okno i polecę?