„Chatka Wiedźmy bujała się i kiwała. Leciutko unosząc ściany, przestępowała z kąta na kąt, postukiwała schodkiem wejściowym, wybrzuszała Cierpiętniczo Pleśniowe Drzwi i ogólnie mówiąc… miała ubaw z wiatrowości. Poleciałaby, ale jakoś zbyt dobrze wiedziała jak wygląda jej Wiedźma Wrona od środka, więc postanowiła na razie nie, a przynajmniej nie za jej przytomności… Bujała się, tańczyła i podrygiwała, pozwalała wiatrom macać jej, powieszone przez Chowańca lampeczki, burzyć ostatnie listki w krzaczkach, zabawiać się z choineczkami, kłapać zawsze nienażartą skrzynką na pocztylisty. Zwyczajnie.
Bawiła się.
A w jej środku Wiedźma Wrona Pożarta pracowała. A dokładniej robiła różne rzeczy, za które jej nie płacono, albo płacono mało skrupulatnie, albo wmawiano, że powinna się dzielić tym, czego nie miała, albo wiecie, ogólnie mówiąc… olewali ją wszyscy i tyle. A ona wciąż miała nadzieję, jak kurcze te ubogie umysłowo dzieci, które kurcze wiedzą, że powinno być inaczej, a nie jest… że coś się zmieni. Że nie będzie trzeba wciąż jeść tej Turyścizny. Że no ile można! Ona też chce te kawiory i wypasione sałatki warzywne, no i te zupki z selera z prażonym słonecznikiem, czy jakiś inne frykasy. Owoce morza, tudzież kurcze jakieś no wiecie, cuda wianki. Te wszelkie kolorowe cudactwa, którymi ludzie się chwalą na cholernych Instagramach, tudzież innych snapchatach. I nie chodzi o to, że ona się panicznie boi telefonów… i tak wie, co tam robią.
A miała ino muchę.
Niby głodnemu wszystko jedno. Kiedyś zjadła karalucha i to raczej niejednego, chociaż wiecie, jak je miksowano, to kto by tam odnóża szukał w koperkowej, wszystkie wygladają jak zieleninka, tudzież resztki czegoś podobnego do mięska… a mucha była senna. Ociepliło się, owietrzyło, więc pewno ohydnica jedna wylazła ze swojej pościeli atłasowej, zeskoczyła z puchowego posłania, odgoniła dwórki i służące, podjechała karetą zaprzężoną w mikre mustangi… by ją wkurwiać. Tłusta, wielka i połyskująca. Od razu widać, że mieszka w jakimś pałacu, że żywią ją kawiorami, że ma służbę, ruszać się nie musi, tłuściutka z manikjurem skrzydeł.
Suka!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Kości zaginionych” – … twardość. Taka jest Reichs. Ona jest twardością. Najwyższym jej stopniem. Nie zabawia się w słówka tulące się i lepiące do naszej podświadomości. Nie. Ona od razu wali z grubej rury, rozbiera wszystko na cząstki i dokopuje się do największych brudów i drąży…
Tym razem wraz z nią wpadamy na dziwny, dla większości nieistniejący trop. Ot zwłoki dziewczyny, na pewno zwykła prostytutka, no przecież przy drogach pełno takich, ale czy na pewno? I co z tym wspólnego ma zbrodnia w Afganistanie? Jak to wszystko może się łączyć? Jak przenikać?
Ponownie Tempe prowadzi nas poprzez dziwne zakamarki ludzkich obrzydliwości. Poprzez chciwość i zawiść, stare rany, które nigdy się nie zamknęły i te nowe. U niej z jednej strony wszystko jest białe lub czarne, ale z drugiej są i takie sprawy, których nie da się nawet wytłumaczyć.
Twarda, bezkompromisowa, pozbawiona romantyzmu, ot same kości i fakty, powieść. Z jednej strony może i za „twarda”, może i toporna miejscami, ale wiecie co? Lubię taką Reichs. Prawdziwą. Nie silącą się na lirykę, nie zdobiącą faktów.
Będącą sobą…
Słonko i wiatr. I chmurki w dziwacznych kształtach. Oto Wyspa tegorocznego listopada. Tego, jak na razie niewiele deszczowego, tego dziwnie wciąż ciepłego, aż kurcze facet w krókich portkach wcale nie wydaje się być powodem dla dreszczów, a raczej przytaknięciem – no on to przynajmniej się nie spoci!!! Na horyzoncie ni człowieka, znaczy wiecie, poza city, no i oczywiście autko to raz na godzinkę przejeżdża. Cisza, w oddali stukot fal, ptactwo się na nich białawe rozbija, pewno jakieś rybki rzucili, czy coś? Pierun je wie, ale jak na razie olewają wywieszone w ogródku kuleczki smakołykowe. Wolą dzicz i leśność. A owa w niektórych swych zakamarkach pochowała drzewa z liściami. Drzewa żółtawe i czerwonawe, pojedyncze brzózki, które opierają się wietrznemu ogołacaniu i dębinki, a nawet niektórym klonom się udało… pozostać w ciuszkach. Wpadasz na te kolory, na owe obmywane miękkim, niskim, zraszającym je światłem słonkiem i… nie wierzysz. Bo to jest tak piękne, tak cholernie artystyczne, że dech ci zapiera, więc nie baczysz na podmokłość, grząskość i bagnistość i leziesz w te kolory. A błotko wtedy cię zeżre i będzie. W ten sposób, mówię Wam, powstały owe sławetne błotne zwłoki. Jak nic zapatrzyli się na przyrodę i tak im zostało. Nie żadna ofiara, nie zbrodnia, czy inne ludzkie wymysły…
Tylko natura.
A ona się recholi. Znaczy natura. Jak już człowieka namokrzy, jak go ubłoci, a jednak on wciąż ma takie rozmarzony wyraz pyska, to w końcu go puszcza, człowiek się wywala i zwyczajnie budzi się z tego dziwnego snu… zapatrzenia. Bo to wszystko jest takie piękne. Tak wie, ot zwyczajowa natura, ale tutaj ta natura, może i zwyczajowa, może i europejsko pospolita, jest jednak bardziej specyficzna, bardziej pociągająca, zmuszająca do nierządu. Do macania się z drzewkami, wpatrywania w rozgrzane do białości trawy, w łapania ostatnich much. A bo się wybudziły małpy jedne świniowate i wkurzają. Jak pacnęłam jedną dziś łapką, tosz kuchnia taki rzucik pozostawiła po sobie na szybie, że zastanawiam się na ramką. Serio… zresztą w dzisiejszych czasach to sztuka to wiecie, coś całkiem innego.
W porcie na falującej tafli bujają się łódeczki. Odmalowane, odpicowane i wylakierowane, cieszą się swoją ruchliwością. Raczej sporadycznie ktokolwiek je osiada, więc co mają zrobić. Chociaż… kurcze może jednak nocą, gdy serio jest u nas ciemno jak w du… znaczy wiecie w tym miejscu u cudownie opalonej osoby, no to porusza się morskość bardziej, rozbłyskuje, a potem wypływają z niej wszelkie Utopczyce i Topielice, Nęcówki i Syrenidy, Odbijaczki i Wciągaczki… i te wszelkie nienazwane. I wiecie, bawią się. Biorą łódki i wybierają się na zabawę. Na zabawę, na którą dostać się można ino nie dotykając morza, unosząc sie nad nim, ale też i płynąc. I tylko raz w nocy można się dostać na małą wyspę, na której stoi zamek pełen kwiatów, muzyki i gwiazd na swych nibynóżkach, które rozgrzewają atmosferę. Z cateringiem i wszelaką zabawą, z wystrojem, który jakoż dopasowywuje się do każdego i napitkiem, który sprawia, że wszystko nie ma znaczenia…
I bawią się.
I wiecie co? Nikt się nie skarży, bo przecież wszyscy są zadowoleni. I łódeczki są wyprowadzone na spacerek i szczęśliwe, a i ludzie nie muszą sobie w nich moczyć w wietrzność dupek. Bo w naturze, to kurcze wszystko jakoś tak się układa. Nawet, a może szczególnie wtedy, gdy nie jesteśmy tego świadomi. Chociaż… kurcze u nas przecież owe normy są odrobinę inne. Takie wiecie, znajome z odciskami małych łapek na lodówce, dziwnych przedmiotów przenoszących się w zaskakujące miejsca, tudzież… miejsc przenoszących się w dziwne przedmioty.
Kurcze! Ale dlatego wciąż jest tak ciepło?!!! Nawet z tym wiatrem, który pachnie jak północ, ale nie ziąbi jak północ, jakoś to wszystko zdaje się być wciąż nietypowo zbyt ogniste. Zbyt, jakoś tak, wiecie… ciepłe!!!