„Szczury Spod Znaku Psów Ogrodnika były stałym elementem Białego Domostwa. W ogródku, pod nawisem skalnym, całkiem wydumanym, żyły Utępione Jeżynki – amazonki świata jeżowego, oraz Wróżki Atomówki – całkiem nieskładne i przez nikogo nie sklasyfikowane. Dwunogie i paroskrzydłe, ale jednak wciąż niezbyt do końca nazwane. Muszki owocówki skrzyżowane z mikrymi ludzinkami? Coś w ten deseń chyba… Ale wiecie, przez kilka pierwszych lat nie było myszy… no dobra, może i były, ale się nie ujawniały?
Może były zarazem i niewidzialne i zombie? A może jednak były po prostu takie jakieś… mało namacalne? Dopiero w zeszły wtorek, lekko uginając się pod wiatrowymi kulami i motając w dziwnych przydługich szatkach pojawiły się białe myszki. Totalnie białe myszki, a wino letnie właśnie się skończyło, jesienne wciąż jeszcze dojrzewało więc nie mogło to być delirium. Serio!!! Musiały być żywe, zresztą lekko zalatywały kukurydzianymi chrupkami. Jak nic prawdziwe myszki… ale czego chciały? Wtorek był wietrzny, choć ciepły, pochmurny, ale i dziwnie spokojny. Stadko myszek w kolorowych ciuszkach było dość intrygujące… dopóki nie otworzyły pyszczków.
Zamieszkały w Białym Domostwie, wynajęły całą sieć zakamarków, przebudowały ściany w swych wnętrzach, zamurowały kilka dziur, jakoś tak wszyscy się na wszystko zgadzali, byleby tylko… bo one były od początku kostycznie kąśliwe, agresywnie apodyktyczne, nie tyle złośliwe, co raczej osowato swarliwe… prowokacyjno zwarzone i wariacko żmijowate. Nikt nie chciał usłyszeć czegoś aż nazbyt dosadnego i raczej zawsze prawdziwego na swój temat… a one kurcze zdawały się wiedzieć WSZYSTKO. I to wszystko z tej gorszej, mroczniejszej, mocniej zagmatwanej strony.
I tak wprowadziły się Myszy Zgryźliwe do Sklepiku z Niepotrzebnymi. I wiecie, chyba żyły tam całkiem szczęśliwie… co do innych, to kurcze, nie można mieć tej pewności. Ale, raczej każdy z nas jakoś tam naznacza swoje okolice… czyż nie?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Najpierw posucha, a teraz proszę… znowu coś do poczytania!!!
A pomiędzy książkami coś…
… a może KTOŚ?
Demon słodszy niż wata cukrowa!!!
I coś jeszcze… Bo przecież dlaczego nie? LOL
Po ciepłym dniu, lekko mglistym i wilgotnym nastała noc. Jak to zwykle na Wyspie bywa, wiecie ciemno jak w dupie u… niepoprawnego politycznie na śnieżnym zawisie. Ale tym razem nie cicho. Wprost przeciwnie. Dookoła coś się przewala i łoskocze, wielkie powietrzne kule przerażają wielkością i ciężkością i jeszcze… no właśnie, to wcale nie brzmi jak deszcz, raczej, jakby ktoś zbił i rozsypał kryształową miseczkę. A uwierzcie mi, wiem jak się rozbija kryształowa miska na cukierki. Rzezana oczywiście. Oto, co moje maleńkie, niegdyś dziecięce dłonie w czasie swej młodości dokonały – zapoznały się z dźwiękiem i rozbryzgiem takiego DROGIEGO cuda. Uuuu ale dorośli wrzeszczeli, jakby coś się kurcze stało. No więc wiem jak się kryształ sypie i mogłabym przysiąc, że to jednak on spadł z nieba w kropelkach i rąbnął mnie o szybki… ale jak to sprawdzić? No nie da się… za ciemno. I chociaż mogłabym przysiąc, że coś tam połyskuje na wciąż zielonej radośnie i soczyście trawie, to nie wyjdę przed domek, no przecież mnie zdmuchnie. No i kurcze co jeśli to nie kryształki, a jednak jakiś dziwny Terminator? No wiecie, ten srebrzysty, co się rozwalał na kropelki i cząsteczki, a potem się zbierał do kupy… no kurcze nie będzie przecież walczyć z kimś takim. On jest tak wypolerowany, że moje zmarszczki się pogłębiają!!!
Deszczowość wiatrowa ma swoje intensywności i chwile spokoju. Raz chata się człowiekowi buja, okna się nieźle myją, a potem, przez chwilę jest cicho i nagle… nagle rozumiesz skąd się wzięło powiedzenie: cisza przed burzą. Wszystko jest jakoś inaczej. Z jednej strony wilgotno, z drugiej wciąż ciepło, z jednej zimno z drugiej dziwnie niesucho. Krople w owych napadach, niczym wilczek próbujący rozpirzyć świnkom domek, wybijają na szybach dziwne nuty. Nuty się łączą, muzyczkę podejmuje wiatr, a potem wszystko się jakoś tak rozsypuje. Aż nadchodzi noc i uderza wietrzna zapomoga. Ogromna, ciężka, nagle powietrze zdaje się być aż nazbyt materialne. Aż bolesne, telepocząc nie tylko dachem i ścianami, rzucając liściami w okna, twarde… rzucasz się trzymać sfit, wspinasz się na strych sprawdzając dach i ściany, nie zauważasz jak odlatujesz. Bo przecież po co zabierać wszystko w kawałkach, gdy można razem, wiecie tak do kupy? Czyż to nie bardziej ekonomiczne?
I lecimy. Wszyscy. I Wyspa i domy i drzewa i wciąż zielone trawniki i cudownie brązowo-szmaragdowe pola. I skały i ruiny i ludzie uśpieni lub nie. Ale przecież kto nam w to uwierzy?
Sobota – ludzie w mieście. W końcu rodziny mogą zebrać się do kupy i pooglądać wciąż jeszcze nieliczne wystawy świąteczne. Ciepło… Wiatr znowu nadejdzie, chociaż zdaje się, że ucichł na chwilę. Każdy stara się złapać trochę powietrza, zrobić w ciągu kilku godzin zakupy. Zaraz przecież wszystko zamkną, wczesnym popołudniem znowu pustka zaleje miasto. Jakby tak naprawdę nigdy tutaj nikogo nie było… i w niedzielę znowu zapełnią się uliczki, ale te w lesie. Tutaj na mszę nawet w niedzielę niewielu się stroi, a nawet jeżeli, to niezbyt się wiecie, jakoś tak strojnie stroi, ogólnie mówiąc jakoś tak się nie stroimy… Najważniejsze, by było ciepło, a jak jest ciepło, jak teraz, to najważniejsze, by było względnie wygodnie i już!
Gra gitara!!!
Wiało w nocy.
Wiało tak, że wydawało się, iż nie ma niczego poza tym wiatrem. Moze i była to sama Freja? Może? Kto ją tam wie, ale tak właśnie nazwano ową wichurę. Wichurę, co to wyrwała mi wywietrznik z dachu i teraz kurcze świat zagląda mi do środka. Całkiem bez rumieńców zawstydzenia. Na dodatek wieczorna cisza jest tylko zapowiedzią kolejnych wyziewów i wwiewów…
A w niedzielę mówili, że będzie słońce i wiecie co, było!!!
Piękne słońce, ostre, ale niskie. Za to powietrze… z jednej strony całkiem ciepło, ale w powietrzu czuć coś tak bardzo mroźnego, że spoglądasz pod nogi szukając mrozu. Owych czadowych kałuż spowitych białawą chmurką. Tych wszelkich, szadziowych tworów, sztuki powstającej poniżej zera… zapomnienia, zastopowania, zamarzania. Ale przecież jest ciepło, a raczej jest i go nie ma. Zupełnie. Termometr szaleje, słońce mocno się napręża, ale wszystko dookoła zdaje się być niezdecydowane. Wieje, mroźność wszelaka wdziera się pomiędzy poły rozwichrowanych kurtek, a potem… się pocisz. Zwyczajnie. Jakby Twoje ciało też nie mogło się zdecydować.
Kroczysz przez świat pozbawiony liści. Właściwie zmiotła je tylko ta noc, ten wiatr, owo huczenie. Ale jagódki wytrzymały. Trzymają się splątanych gałązek. Silne, czerwone i połyskujące. I tylko na ziemi brunatny kocyk zdaje się być bardziej namoknięty, niż zwykle. Gdzieś tam siedzi sobie względnie mocne jeszcze, twarde zielone jabłuszko. I śmieje się z tgo wszystkiego, bo przed nim kolejny etap, następne życie. Będzie drzewem. A może i kilkoma drzewkami?