„O Wielki, Północny Tłusty Puchatku,
który to świat dzierżysz pod łapką.
O Wielkie Twoje Fałdki na Brzuszku,
trzęsące się w misiowym animuszu.
O Wielki i Ciężki, O Miły i Złoty,
oj Ty mój Cielcu, całkiem w pozłocie.
Przymruż swe oczka, złóż łapki w modlitwie,
by zeszło ze mnie owo uczucie nieśliczne.
By odeszło całkiem, by o mnie zapomniało,
to, co się w mojej głowie dziwnie zaklajstrowało.
By umknęło z wiatrem, by spierdoliło,
by mnie całkiem Puchatku, wiesz opuściło.
By zwyczajnie myślenie, o wszelkich porażkach
dało se na wstrzymanie, by zagościła bogactwa traszka!!!
By mnie rozpieściła, by dała się kąpać w pozłocie
i mi… Twej Wiernej Niewiernej Istocie.
Wiedźma Wrona Pożarta nie modliła się często. Znaczy jak już, to wiecie… po prostu krzyczała na Wyspę, na Bogów Zatopionych, na Kamienie… tuliła się do drzew, łkała, a potem czekała, ale czasem… Czasem Wiedźma Wrona się modliła naprawdę. Krzyżem leżała, klęczała i czołgała swe członki po wilgotnej trawie skropionej płatkami jesiennych róż… Umartwiała się, wodą i okrawkiem ogryzka cierpkiego jabłka, by potem z całą pewnością i wszelkim głębokim przewiercającym jej trzewia na wskroś wrażeniem, przypomnieć sobie, że jest zwyczajnie… durna. No dobra, czasem po prostu nisseny zaczynały się z niej śmiał Imigranckie Europejskie Krasnale darły se z niej i koty i wrony. Ogólnie mówiąc zera poczucia niższości, choć tylko one bywały od niej niższe prawdziwie. Ale… cóż w tym złego?
Czasem śmiejesz się ty, częściej śmieją się z ciebie. A czasem zwyczajnie wiedzą, że nie wszystko da się wymodlić. A może jednak się da? Przecież wszyscy to robią, tak lub inaczej, ci składają dziewicę w ofierze, ci ino tulipany tęskniąc za tłustą tętnicą, a tamci sami siebie, na zawsze… jakby zapomnieli, że by modlitwa miała sens, to modlący się osobnik winien przetrwać, by ujrzeć jej wynik. W końcu podziękować ktoś Wyższym Instancjom też powinien. A nie tylko tak prosić i prosić, błagać i smęcić, jęczyć i łkać… nosz pewnie, że to też daje owoce, bo Wyższe Instancje w końcu mają dość petenta i dają mu coś na odczepnego, ale poprawnie… Najpierw proś, potem dziękuję. A potem i tak dołączą do daru ten niewielki świstek papieru, na którym pisze jak byk, a czasem i gra, że wisisz im pierworodnego, ale ino jak poprawny i ładny będzie, bo kto by tam chciał jakiegoś różowego ohydka?
Modlić się, czy nie? Wiedźma na wszlki wypadek starała się łapać wiele stok za ogon, a przydeptywać jeszcze pawia na dokładkę…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
No cóż, październik mnie lekko zaskoczył. Nie pamiętam takiego deszczowo-ciemnego czasu od dawna. Od wielu lat. Ale może to oznacza mroźną zimę? Jak myślicie? Czy jednak tylko ja w tym świecie czekam na śnieżny czas?
Nawet jeżeli poranek uraczy człowieka odrobiną słonka, to ono od razu znika i ponownie błękit kryje się za szarością, wielka szklana kulka się zamyka i nie ma już światła. Nie ma już nic. Przymus odpoczynku, przymus nicnierobienia. A może tylko się nam tak wydaje? Z jakąś większą łatwością przy takim zaciemnieniu można zrozumieć tych, którzy nie mają światła, którym ciemność wyznacza dobę. A przecież tej naszej ciemności jest tak niewiele… chyba? Może to jednak tylko takie odczuwanie? Może… ale przecież kolory są. Widzę jak, mimo braku słoneczności, liście się zmieniają, nasączają się barwami, czy raczej tracą zielonkawość, jakby olewały już to wszystko i zwalniały się z roboty. Przechodziły na ową drugą stronę świata… A może jednak słonko się skończyło? Wiecie, tak jakoś przesączyło się w owe kolory liści i schudło, nadmiernie, zniknęło… Może? Oj pewno, iż wiem, że to dziwne myślenie, ale jednak… trudno w to nie wierzyć, gdy dookolna szarość napiera i wysysa a ciebie wszystko. Nawet jeżeli śniłeś o kąpielach z delfinami, nagle wszystko znika. Uczucie rozluźnienia, zabawności, tej dziwnej wolności… zanika. I już jesteś znowu tutaj, zamknięty na małej Wyspie pomiędzy morzem, a morze i morzem. Wyspie, na którą już mało co dopływa. Gdzie puste ulice straszą maluczkich… HA HA HA!!! No powiedzcie, że tak nie myślicie? Bo przecież jak odnaleźć radość, gdy wszystko takie szare?
No właśnie tutaj można… jakoś tak można i serio nie potrafię tego do końca zrozumieć. Jak może człowieka urzekać szarość i ciężkość nieba, mglistość i wiatery? W jaki sposób owa naturalna ciężkość w rzeczywistości dodaje mi skrzydeł? Owa słoneczność lata w końcu ze mnie opada, zagmatwanie sezonu w końcu odchodzi… Wyspa jest ino moja, więc może to stan posiadania?
Puste ulice, puste drogi. Idziesz wzdłuż szosy i w ciągu nastu minut mijają cię dwa auta. A droga wcale nie jednokierunkowa. W oddali słychać poszum fal, obok prężą się nagiejące drzewa. Po krzakach już nie ma śladu, zniknęły wysokie trawy i wszelka kwiecistość, poza małymi astropodobnymi cudami. Żółte i pomarańczowe zdają się wyglądać spomiędzy trawniczków i poletek. Zielonkawość pól, lekka barwność skrzyżowanych korzeni i gałęzi… znowu człowiek zaczyna zauważać tylko kształty. Nie ma już ciągłości zieleni, nie ma pól pełnych złota, maków i bławatków. Są kształty. Człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego jak wiele kształtów mają gałęzie. Niczym pradawne mikro smoki, które zatopiły się w pnie i uformowały w gałęzie. Może i kwitną co wiosnę, może i obrastają liśćmi i porostami, ale jednak to wciąż smocze cząstki. Smocze dusze trzymają się mocno drzew. Nie odlatują, już nie widzą sensu w buszowaniu między chmurami, czy gromadzeniu skarbów, nawet dziewice ich nie kręcą… tylko te pnie.
Wszystko dookoła zdaje się być ową bajkowością. Jakoś tak zwyczajnie. Jakby wszelkie, zapamiętane opowieści tutaj właśnie zostały ucieleśnione, tutaj mogły w końcu odpocząć od lepkich dłoni i zamkniętych uszu. Bo kto w dzisiejszych czasach tak naprawdę wciąż czyta bajki? No kto? Kogo obchodzi latająca na piecu stara czarownica, mieszkająca babka w bucie, myszy, które się swojego króla bały, czy szczury zbyt zajęte gotowaniem zupy na patyku? Albo łabędzie, które tak naprawdę są księciami zamienionymi w ptaki przez złą macochę? Albo ona, ich siostra szyjąca im okrycia z pokrzyw. Milcząca, porzucająca własne szczęście, oddająca w zamian swoją miłość. Czerwony Kapturek się postarzała, Śpiąca Królewna bierze teraz leki nasenne, a Kopciuszek… cóż, coś jest z nią nie tak, bo jej szopa strasznie śmierdzi… zgnilizną i trupami. Jakoś tak czymś pomiędzy mięsnym, rzeźnią i kostnicą. I podobno w lesie znaleziono rozczłonkowane zwłoki z pewnymi ubytkami w kończynach dolnych… to trochę przeraża. No i wiecie, co z wilkiem? Bo jeżeli jednak Czerwony miała jakieś z nim kontakty cielesne, to przecież, no wiecie, może błąkają się po Almindingen ich potomkowie?
Albo co gorzej… potomkinie? Ech…
Szarość na zewnątrz nie oznacza zamknięcia wrót wyobraźni, wprost przeciwnie. Jest gorzej, a jej wrota nie tyle są otwarte, co wyrwano je ze ścian i rozdmuchano w pomieszczeniu niezłą zawieruchę. I tylko uważać trzeba na krasnale, elfy i wszelaki malutki lud podziemny. W tym całym zamieszaniu baśniowym na Wyspie, łatwo ich podeptać, a wiecie… szkoda no!!!