„Śledzili go, gdy szedł. Od południowego końca Wyspy, od plaż mięciutkich, bielutkich, od piasków dziwnie pylistych, skrzących się barwami w niewidzialnym świetle. Od owych pustek i cichości, od lasów iglastych i wydmowych, od latarni, niewielu, od szczupłych, świecących patyków. Wybierał zawsze ścieżki, olewał drogi i szosy, nie chciał chyba nikogo spotkać, ale oni wiedzieli i śledzili go. Nie pytali, nie zbliżali się zbytnio, ot toczyli się jego śladem, podpatrywali z nieba, podglądali spod powierzchni. Zwyczajnie… czując, że coś jest jednak nie tak.
A on nie zwracał na nich uwagi. Nie pytał, nie odwracał się nawet… ominął kolejną drogę, przeszedł przez błotniste pole, potem zrezygnował z kolejnego, przysiadł przy rowie, ściągnął błoto z butów, założył je z powrotem, otrzepał się i poszukał ścieżki. Wijącej się między kamieniami i drzewami, po prostu prowadzącej, nie biegnącej, nie buntującej się depczącym je odnóżom. Szedł… jego wielki, ciemny płaszcz furkotał, ale wielki kapelusz nie spadał z długich, kręconych, białych włosów. Długonoga, długokończynowa sylwetka, szczupła chyba, może nawet zwinna, poruszała się dość szybko. Choć… czasem przystawał i oddychał dziwnie ciężko. Jakby niósł coś na plecach, jakby nagle zrzucał to z ramion… ale nie miał chyba przy sobie niczego. Może w kieszeniach, ale nie miał ni torby, ni plecaka, czy worka…
Szedł cicho. Mlaskał wielkimi buciorami, czasem dłużej taplał się w kałuży, czy szeleścił liśćmi, bawił się jesienią, a jednak… cichy był taki. Milczący. Nie nucił, nie śpiewał, nie kichał nawet, a gdy oddychał, robił to cicho, nie świszcząc nawet wtedy, gdy przekroczył Linię Czasu Wyspy. Tą dziwaczność stykających się milionów lat z setkami. Pradziadka z embrionem. Szedł… po prostu, jakby wiedział gdzie idzie i dokąd zmierza, jakby miał pewność, większą, niż ci, którzy go śledzili.
Szedł i nie rozglądał się. Mijał i domy i drzewa, jeziora i dziwnie niestabilne skalistości. Teren wciąż stawał się bardziej trudny, ale on nie sapał. Nie pocił się, nie kruszał. Jego krok cały czas był wydłużony i jednorytmowy. Śledzenie go wcale nie było trudne i powoli śledząca grupa, lekko zmęczona, zaczęła się wykruszać. Ojeblik – mała, ucięta główka – ewakuowała się w kierunku Czeszących Drzew, a Wiedźmy z Pieca postanowiły sprawdzić jak kruszeją zwłoki w Mokradłach. W końcu tylko Wiedźma Wrona Pożarta i Stadko Wronoptactwa śledziło mężczyznę. A on szedł. Mijał chatki i wiatraki, mijał drogi i mogiły, kurhany i menhiry… aż w końcu dotarł do drugiego końca Wyspy i… minął ruiny i poszedł po wodzie dalej.
Nieczuły jakiś?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Zmiennoskóra” – … gdy nie ma co czytać. Gdy nie ma co czytać wracam do rozrywki, do czegoś znajomego, by odkryć o jeszcze raz. By zrozumieć, a może znienawidzić. Nie żebym lubiła wracać do wszystkich powieści, ale niektóre… no dobra, gdy nie ma co czytać, to połyka się znane litery, znane powieści… i ponownie zaznajamia się z pewną Czirokezką. Kobietą, może młodą, a może starszą niż my wszyscy?
Może tajemniczą, może…
Świat wykreowany przez Faith Hunter, to taki początek zmian w ludzkiej codzienności. Mamy wampiry, mamy społeczności, w których żyją czarownice, ale poza nimi nic nie jest pewne. Może i istenieją elfy, może i wilkołaki, na pewno nie ma jednak kogoś takiego jak Jane Yellowrock. Zmiennoskórej. Dziwnej istoty, która nie do końca wie kim jest, która nie pamięta kim była i dlaczego… stała się jednością z Bestią. Ta jej opowieść to oczywiście kolejne polowanie na wampiry – zgodnie z prawem, tylko na odszczepieńca – zderzy ją nie tylko ze społecznością wampów Nowego Orleanu, ze specyfiką tego miejsca, ale i z nią samą. Z przeszłością, która może być aż nazbyt zaskakująca.
Mimo wszystko, mimo tego, czego oczekujecie po tej powieści… przygotujcie się na więcej. Nie tylko na pościgi i krew, nie tylko na niewiadome i dziwne moce, ale przede wszystkim na… legendy. Cudowne legendy rdzennych Amerykanów. Piękne i niesamowite. Głębokie, noszące w sobie tyle mądrości. To dzięki nim ta powieść jest taka… PEŁNA. Taka głęboka. To nie tylko wampiry i pogoń za złem, nie tylko intrygujące postacie i tajemnice, ale przede wszystkim rozprawa o dwoistości natury nie do końca człowieczej. Ale nie bójcie się, nic w tym złego, nic przyciężkiego. Na pewno wiele fascynującego.
Jane i jej opowieść, to naprawdę dobra rozrywka, szkoda, że wydawnictwo nie kontynuuje tej serii. Tęsknię za nią trochę. Za ową etnografią, drobiną antropologii kulturowej, za czymś więcej niż tylko opowieścią o pogoni za złem w nie do końca dobrym świecie. Szkoda… może jednak inne wydawnictwo zdecyduje się na przetłumaczenie tej serii? Może? Jakieś zgłoszenia?
Może i nie ma słońca, może i brakuje mi na zdjęciach owego porażającego błękitu nieba? Może? Bo na błękicie to wszystko wygląda tak jakoś jeszcze lepiej. Ale jednak mimo braku wszelakiej z niebios światłości złotej, jakoś to wszystko… Naprawdę tak, jakby liście pożarły słonko, rozpuściły je w liściach i same świeciły. Brzozy oblekły się właśnie w ten moment. Moment, gdy liściowość przyjmuje ten niesamowity blask. Gdy one są naprawdę zółciutkie, jak nic na tym świecie. Kij tam z czerwonymi zabójczo klonami i dębami w ciemnym karminie! Teraz, przez chwilę to brzozy są najcudowniejsze. Jak ta przed moim oknem. Zwisająca skromnie swoje miękkie gałązki, kołysząca nimi, mimo iż przysięgłabym, że nie ma wiatru. A te listki. To tylko chwila takiej żółcieni, nawet nie jeden dzień, bardziej moment, dłuższy, czy krótszy, nie wiadomo. Chwila, której nie da się namalować, obfotografować, którą trzeba zapamiętać, złożyć gdzieś w środku siebie, by potem wyjmować ją wstydliwie przy debatach: co natura może.
Wyspa jest cicha, czy też jak inni wolą mówić nudna, i soczysta. Spokojna taka. Usypiająca ziemię i ziarna w niej zatopione. Kładę się na lekkiech trawkach, na tyle raptownie odważnych, że wciąż rosną, że nie chcą pożegnać się ze swoją radosną zielonkawością… Na liściach, lekko wilgotnych, kolorowych, znaczonych kropeczkami, czy też runami czytelnymi tylko wtedy, gdy zbliżysz do nich twarz, gdy dotkniesz je nosem i skrzywisz się na ową chłodną wilgotność; gdy uśmiechniesz się, gdy w końcu do Ciebie dotrze, że ten świat to serio więcej, niż się tym pijanym fizjonomom śniło. A nawet jeszcze więcej. I tylko wracając do domu z każdej wycieczki, z wyprawy po chleb, z koncertu fal na plaży, po prostu musisz się sprawdzić. Bo liście masz wszędzie. Serio wszędzie, a już gdy jesteś kobietą, co to ma troszku inną bieliznę, to znjadziesz je tak… nawet TAM!!! A nawet i gdzieś indziej. Przyczepione do szalika, dziwnie wpełzające do kieszeni, tutaj pod koszulką, tutak mały, żółciutki, klonowy osobnik w niewymonwych. Jakby kurcze się zmówiły. Jakby mie chciały Cię wypuścić, więc może jednak to my jesteśmy dla liści, a nie one dla nas? Może to tak naprawdę liście nas kolekcjonują i bardzo chcą zabrać do domu, a ponieważ ze swojego spadły, więc decydują się pójść z nami? Może…
Leżę na ziemi.
Dobra, dokładnie to leżę na drodze. Oj może i lekko polna owa droga, między drzewami, ale jednak… droga. Nic nią nie jeździ, czasem przejdzie nią jeż, czasem nasra na drog ptaszek, przebiegnie bażant się drący, albo sarenek… I tyle. Leżę i słucham ziemi. Oj oczywiście, że ziemia zimna i wilgotna, a nawet mroźna mocno, ale leżę, bo tak fajnie spojrzeć na świat inaczej, wycelować obiektyw w górę, albo od dołu walnąć nią w gałęzie. A tutaj sikorka… kurcze, a co sikorki robią latem? Widziałam kiedyś jedną obżerającą się młodą jarzębiną, ale tak w gorące dni, to gdzie one są? Hmmm, może jak mi, zbytnie nasłonecznienie im nie służy? Mniejsza, już wróciły. Znowu widać je na gałązkach i rynnach, znowu szukają, pracują ciężko i błyszczą tymi swoimi kolorkami cudownie wpasowywując się w jesienność. Takie są przesłodkie. Jakoś przypominają nader kosztowne ozdoby słaniające się na już przeładowanych damach…
Dynie poznikały z uliczek Gudhjem. Tylko przy niektórych domach stoją i na coś czekają. A może na kogoś? Może na tajemniczego wędrowca, Pożeracza Miąszu i Pesteczek? A może jednak tylko na zwykłą zimowość? Kto to je wie. Mało mówią, choć niektóre to mają te otwory gębowe aż nazbytnio ogromne. Ale… może po prostu nie wiedzą, że ktoś czeka na dzień, w którym dadzą głos? Na Wigilię Dyni? Może jednak dyńki gadają wieczorem 31go listopada? Może? Może wypełnione światłem, lekko krztusząc się od dymu, jakoś tak próbują opowiedzieć nam o swoim ciężkim losie, o swoich problemach, ale kto by ta pochylał ucho nad dynią?
Może spróbować?
I nagle, na mój łeb puchnący od durnych myśli, analizujący wszystko to, co powinno zwyczajnie pozostać olewaniem… dotyka słońce. Nagle wyciągnięte z pieleszy, nagle wystające spomiędzy chmurek bardziej lub mniej niebieskich. Nagle wszystko już nie ma znaczenia, to co durne jest wciąż durne, to co ważne znowu jest najważniejsze i chociaż wciąż spoglądam na świat z pozycji horyzontalnej wiem, że dobrze będzie. Bo może i nie zawsze po nocy nastaje dzień, ale od leżenia na zimnym wilka można dostać, a ja to bym bardzo chciała wilka. Kurcze… może morze zamarznie i czterołapni przejdą lodem z Danii czy też Szwecji. Bo wiecie, że wilki się namnożyły nieźle. Jakoś tak ponownie wkradają się w nasz świat, co wcale nie jest takie złe. Teraz jeszcze polarne i brunatne misie i już serio będzie jakaś spokojność na globie.
I równowaga…
Z ostatnej chwili… w Allinge wyłowiono ciało. Podobno nie nadgryzione. Nie wiadomo czy to zombie, czy jednak nie, ale na pewno się przekonamy!