„Wiadomo było, że weki z Turyścizny to jedno, przyjmowanie opłat w formie szczątek ludzkich, zwierzęcych i alienowych, to drugie, a dojenie krasnali zza Buga pod Wielkim Głazem to owo niewypowiedziane trzecie. Zwyczajnie, w życiu Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki – obecne na cholernym głodzie przez Złego Książkozabora Merlina – normalne miało lekko inne znaczenie. Spiżarnia miała tyle wymiarów, że praktycznie nie istniała w namacalnej formie, a drzwi do niej często prowadziły do Wstydliwej Studni Życzeń, zwanej przez niewtajemniczonych kiblem… ale jednak wiecie, trza się przygotować na zimę. Na ten czas cudów największych, chłodków i wszelakiego na śnieg oczekiwania…
Jesień może dopiero rozkwitała, przypominając lekko nazbytnio zainteresowanego modyfikacjami ciała nastolatka, ale czas przygotowań na czas odpoczynku, żarliwie poganiał wszystkich. Też i Wiedźmę Wronę, która po cichu i w całkowitym przyzwoleniu mijanych osobliwości, przerażonych owym dziwnym spojrzeniem, jadem spryskanych, zwyczajnie wolących nie macać wściekłego, pakowała do Białego Domostwa co się dało. A to szyski, podobno dobre na wiatry, a to nasionka dziwnych stworzeń, którym przykazano, by wzrosły dopiero na wiosnę… wszelkie listki i korzonki, zioła pachnące mniej lub bardziej intrygująco. Stare gacie po opasłym turyście, który z niewiadomych powodów postanowił się ich pozbyć na leśnej drodze – ale całkiem czyste, choć pogniecione!!! No i grzybki. Widzicie, w tym roku, w tej porze i owym uniesieniu, to one zwiastowały jej coś codziennie. Coś niewypowiedzianego, coś skrywanego kapeluszami, coś… Najlepiej rosły wszędzie tam, gdzie srały owce, a ponieważ Wiedźma Wrona Pożarta zawsze chodziła owczymi drogami, więc może chodziło o owce? A może jednak nie tylko, bo te borowiki, to zdaje się, że po prostu ją śledziły… Tylko co miało znaczyć to całe zagrzybienie? Problemy z higieną u Pani Wyspy?
I tak Białe Domostwo się wypełniało, a jednocześnie pozostawało puste. U powały suszyły się dziwne trampki z niezidentyfikowanej nogi, w srebrnych klatkach śniły istoty, o której każdy mało świadomy powiedziałby – niewolnicy – nie zauważając, że klatki otwierały się od strony „zamkniętych”. Wiązki ziaren, nasion i wszelkich orzechowości, pęta niekiełbas, weki, słoiczki i puszeczki, flakoniki i skrzyneczki, worki, paczuszki i dziwne, zbytnio kokonopodobne twory, zbyt często się poruszające, nie tylko wtedy, gdy zerkaliście na nie kątem oka… I oczywiście jabłka. Nawet te kwasieloki, co to ino za zadanie miały pachnieć i skrywać to, co niearomatyczne. Ale najważniejsze były wszelkie tutki i tytki. Maleńkie pakuneczki z wielkimi karteczkami, które tylko Wiedźma Wrona potrafiła odcyfrować. Na wszelkie bolączki, od dupy po uszy, od włosów po pięty, od boczków o trzewia… oczywiście wiecie, jak zwykle podawane wyłącznie tym, co podpiszą klauzulę o niemarudzeniu. Ale były i amulety i klątwy, szczątki syreny, wciąż się namnażające ostatki z krakena i kotleciki z utopców.
A Wy? Przygotowaliście się na zimę? Syropek na brak światłości macie? A zioło na lepsze poczucie odbytu? Pewno znowu zapomnieliście o żółtych pręcikach, tych pomocnych we wszelkiej aktywności?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Mgła…
Mimo wszystko, mimo otaczającej nas wody, wzgórz i soczystej rzekowności, nie mamy wielu mgieł. Oj pewno, że poranki potrafią czasem zaszaleć, ale jednak tutaj, na wybrzeżu, nie ma ich wiele, jednak gdy już przychodzą, są niesamowite. Najpierw coś zmienia się w powietrzu, ucicha wietrzność i nadciąga dziwna gęstość. Bezpowietrzna aura, chłodna, ale nie orzeźwiająca. Nietypowa. Taka jest noc, a o poranku nadchodzi mgła. Zwyczajna, a jednak dziwnie nieznajoma. Przetacza się, przewala, albo atakuje ścianą i… znika. Bo przecież nic nie trwa wiecznie. Mgła… ale nie typowy, znajomy havgus. Nie owa dziwna chłodność cieplejszych dni, która tworzy wiry i toczy przed sobą dziwne białawe postacie. Nie ona.
Natura na Wyspie jest wszystkim. Czy stoicie pod białym wiatrakiem młócącym powietrze, czy tylko pod śpiącym, drewnianym młynkiem, czujecie Ją. Bo tutaj nie da się odepchnąć natury. Gdy pada – mokniesz, gdy słońce przygrzewa – pocisz się. Gdy wieje – łeb cię rwie i depresyjność wzrasta, a gdy obsypują cię liście, strząsasz z siebie podróżujące pajączki, sprzątasz chałupę i czekasz na zimę. Tylko, czy ona będzie śnieżna? Czy będzie tak jak w 2010? Czy zasypie? Bo było tak pięknie. Nie no, pewno że było też strasznie dla niektórych, ale dla mnie było tylko pięknie. Niesamowicie. W oblepionym płatkami śniegu – fruwającymi pod dziwnym kątem, bardziej od dołu do góry, niż odwrotnie, bardziej padającymi w poprzek… W oblepionej chatce, w której się obudziłam wtedy, po raz pierwszy zaśnieżona, czułam się w końcu zbawiona i zwolniona ze wszelkich obietnic, przysiąg i obowiązków. W końcu naprawdę wolna, choć nie mogąca wyjść z domu przez drzwi z powodu zaśnieżenia. Ogólnie tonąca w śniegowości…
Gdy po raz pierwszy przyjechaliśmy na Wyspę, powiedziano nam, że nie będzie śniegu, a jak już to tak niewiele, że szkoda nawet wspominać… cóż, natura zarządziła i zaśnieżyła!!! Ale co będzie w tym roku?
Zobaczymy!
Nad Wyspą wisi sobie ciężkie, szaro-stalowe niebo i się uśmiecha. A tak, jakoś tutaj tak zwana „zła pogoda” nie istnieje. Niebo niezależnie od koloru i ciężkości, zawsze się uśmiecha. Może i zabawnie dla niego wyglądamy zajmując się głupotkami współczesności, a może ktoś się zabawnie potknął, tudzież serio odwinął coś durnowatego? Kto to tam wie? Może tak naprawdę wszyscy jesteśmy zabawnym wydarzeniem dla kogoś tam ponad nami? Na przykład głupkowatą kreskówką dla świecącego słońca? Albo może też i dla fal? Patrzą się na nas, bawią się nami, gdy w nie wskakujemy… no skąd wiedzieć, tak do końca, co jest prawdą, a co nie? Może i wszystko jest ułudą? Może tak naprawdę jesteśmy wyłącznie zbyt wielopoziomowymi szachami i jakiś tam Niebiański Sheldon właśnie bije nam Królową? Albo Staruszkę?
Życie na Wyspie, gdy nie ma się w sobie choć sporej dozy wyobraźni, nie ma sensu. Jakoś tak za wiele tego niezwykłego, by to odrzucić. W kształtach gałęzi, sprośnościach głazów, miłosnych wyznaniach od chmur. Bez wyobraźni widzi się najwyżej kilka procent Wyspy. Wciąż niezwyczajnej, może i barwnej, ale jednak tylko części czegoś większego. Części… Prawda jest pokrętna.
Październik, to taka dziwna pora. Pogoda wariuje. Z jednej strony chyba jest chłodniej, z drugiej słonko tak przygrzewa, że grzybki się smażą zamiast suszyć. Niby liście jeszcze się nie zdecydowały, czy całkiem spaść, czy najpierw się przemienić, a może jednak po prostu odlecieć gdzieś dalej. Turystów nie ma, ale to tylko chwila przez ziemniaczanymi feriami. Zaraz wrócą, ale tylko na chwilę. Na takie mgnienie czasu. Jakby przypomnienie wakacji. A potem wszystko ucichnie. Ucichnie na całą zimę i początek wiosny. Tak, by Wyspa odpoczęła. Wiecie, w końcu ona też potrzebuje wakacji. Może i nie wyjeżdża nigdzie, może nie martwi się o sezon bikini, nie odchudza… chociaż kto ją tam wie. Wyspa to w końcu kobieta na całego!!! Nie różni się od tych, które sami znacie. Też lubi się zabawić i ma jakieś tam kompleksy…