„I nikt nie zauważył, że cień Ojeblika, małej, uciętej główki, zmienił się w długi, woski, męski wyraziście i dwunogi, machający łapami… Nikt kompletnie tego nie zauważył. Każdy zajęty był szukaniem, złorzeczeniem i tymitamowaniem. Nagle wszelkie ukochane, ulubione rzeczy zniknęły. Zapasy jedzeniowe nagle wyparowały, wszelkie ukryte czekoladki, nie do końca wycyckane gnaty i paczuszki żelków… wyparowały pozostawiając po sobie miłe wspomnienia o nadziei, że w końcu nadejdzie ten czas ich spożycia i całkowitego się niedzielenia.
Wszystko zaczęło się tego dnia, gdy gdzieś wsiąkł ukochany kamyk Wiedźmy Wrony Pożartej, a dokładniej jeden z nich. Znaczy tak podejrzewała, bo jakoś do końca nigdy nie była pewna, którego kocha najbardziej. Czy tego z żyłkami, czy tego krzemyka, tamtego, a może jaśniejszego tego? Jedno wiedziała na pewno, matematyka się jej nie zgadzała, a że przestrzeń do przeszukania nie była wielka, w końcu nie mógł wkroczyć w Przestrzeń Nieskończonych Odbić Spiżarni Wekowej, więc od razu, skoro świt, przybiegła dysząc do Białego Domostwa. Kondycja jak zwykle jej szwankowała, a może, jak podejrzewały Wymuskane Królewny – co to ostatnio założyły Związek Pracowniczy, by wynajmować się w celach wszelakich chętnym i zdesperowanym – dawno ją opuściła, ale wściekłość miała na miejscu.
I jakieś dziwne przeczucie nią telepało…
Ale przecież przeczucia nie można oskarżyć o kradzież! Po kilku godzinach okazało się, że zaginęły i inne rzeczy. Ukochany szkielet Smoka z Komina – te od ostatniej dziewicy, wciąż z błoną do wglądu, te dziwne utensylia falliczne, które składowały Wiedźmy z Pieca… ciężarówka landrynek, pięć pudełek ciastek z Wiecznym Kremem i Mleczna Krowa… ta co dawała zawsze truskawkowe mleko. Gdy nagle okazało się, że nie ma nigdzie ukochanych papuciów Pana Tealighta: mrok ogarnął ziemię, a niebiosa wszystkich równoległych światów się rozstąpiły i spłynął z nich lęk, gniew i wszelakie wkurwienie. Jeźdźcy byli gotowi. Koniec świata powstał z martwych wypełzł ze swojego rowka, w którym go pochowano i na nowo wprowadził się do Białego Domostwa. Zaskoczony, że nikt nie zauważył jego zniknięcia.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Magia uderza” – … czytam. Znaczy czytam, odkładam, a potem znowu czytam. No bo wiecie, brzydko to może zabrzmi, ale w tych szumnie wydawanych tomach ostatnimi czasy, z trudem znajduję coś dla siebie. Coś z jajem. Coś innego, albo chociaż prześmiewczego. Jakby literatura pragnęła dosięgnąć tej całej toleranckiej równowagi światowej… nuda. A u Ilony Andrews nudy brak. Są i jajca, jest i mitologia, trochę miłości i postacie, które się kocha. Znaczy w całym cyklu, choć niestety cyklu trochę traktowanemu po macoszemu przez Fabrykę Słów…
Ponieważ ten tom, to tak ni z gruszki ni z pietruszki, ot sięgnęłam, bo i tak znam na pamięć, a nie mam co czytać, więc… opowiem Wam o czym to jest. Znaczy z czym to jeść, mruczeć i czochrać. Z czym iskać, słuchać banshee i kochać Marigold!!! Oto opowieść ze świata, który się zmienił, w którym technika walczy wciąż z magią, a ludzie zwyczajnie starają się przetrwać. Naszą przewodniczką po tej specyficznej, miejskiej aglomeracji (Atlanta) jest Kate. Młoda wojowniczka z pzeszłością. Ni przypiął ni przyłatał, wiecie jak to jest jak się ma problemy z subordynacją. Pomocna dłoń, która może też pacnąć czarownym mieczem. I… eee osoba, w której chyba kocha się Władca Bestii.
Mrał!!!
Nie, nie, nie… jak zacznę opowiadać, to powiem zbyt wiele, więc… pozostanę przy tym, że to opowieść i o magii i o walce, o wampirach – innych, zmiennokształtnych, mitologiach i zwykłych (pozornie) ludziach. O ideałach, wartościach, moralnościach, ale i o tym jak zwyczajnie pacnąć kogoś w durny łeb. Kosmicznie komiczna, ale miejscami i lekko słodka, zadziorna i rajcowna. Bez natrętnych seksualności, ale zwykle z podtekstem. Naprawdę coś, co może rozerwać… eee, bez granatów!!! Coś, co pozwala zapomnieć o codzienności i pokochać każdego koteczka, co zwyczajnie karmi sny, które potem nagle zmieniają się w niesamowite baśnie. Opowieść, w której bóg nie tylko staje się człowiekiem, ale i upierdliwie epatuje zmiennocielesnością…
Nie no! Znowu za dużo powiedziałam. Jeśli nie znacie tej autorki – a dokładnie nie do końca TYLKO autorki – to serdecznie polecam!
Czasem muszę iść na zakupy. Sorry. No muszę. Koszmar to dla mnie obrzydliwy i tyle. Oznacza wyjazd do miasta!!! A tak, bez takiego rechotu na sali proszę!!! LOL Właśnie się dowiedziałam, że nie mieszkam w mieście, lepiej, nawet nie w osadzie, właściwie to mieszkam w czymś co się określa jako landby… czyli dziura. Ale co tam, w końcu Rønne dla większości z Was to wiocha też, a jednak, dla mnie to miasto. Wiecie, owa miejskość pędząca, inaczej pachnąca, dziwnie pozbawiona powietrza i ciasna. Oj pewno, że w stolicy domeczki śliczniutkie, maleńkie i kolorowe z cudownie niebieskimi drzwiami, albo czerwonymi, albo białymi… albo szklanymi. I z oknami, w których skarby. Niby niegrzecznie się gapić komuś w okno, niby nie powinnam, ale to robią. No jak mojemu sąsiadowi wolno, to czemu mi nie? No i się gapię. Tutaj ktoś chyba kocha pieski, a przynajmniej te, których nie trzeba wyprowadzać na smyczy, same porcelanki. Ale nie tylko białe i w różnych pozach, raczej białe i malowane i rzezane i pozowane i wszelako czadowe… a ten to chyba gdzieś wyjeżdża często, bo w oknie masa cudów rzezanych z kości. Wyglądają mocno grenlandzko-czarowne takie, magiczne. Asz kurcze, chciałby człowiek zapukać w drzwi i poznać tych ludzi, tych, którzy mają odwagę takie cuda w oknie trzymać. I to skierowane zębami w swoją stronę, nie na zewnątrz. A przy stopniach kamień w tubylczych barwach, kształtach i mazach… Hmm, może jednak ofiara z kota? A może lodowiec?
Ale miało być o zakupach, więc niech będzie… sobota rano. Znaczy jak najbardziej sobota, bo wiadomo w tygodniu się pracuje. Zajeżdżam sikając ze zdenerwowania, niczym tem Indianin w Paryżu, wyrwana ze swojego, chodzącego w gaciach środowiska, lasów, fal i wszelakiej samotności… i co? I okazuje się, że w sobotę to WSZYSCY robią zakupy! Ścisk taki, że kurcze oddychać się nie da. Rozumiem, że sklep otwarty ino do drugiej, ale serio wszyscy dziś muszą kupować gacie czy inne buty? No nic, trza to przetrwać. I pomyśleć, że niegdyś człowiek robił to częściej, ej, ale kiedy to było? Za to po zakupach można poszwędać się po uliczkach malutkich, wąziutkich, krętych i czarownych. Wszystkie kociołbowe oczywiście, a maciupeńkie chodniczki przy nich wykładane kafeleczkami w rozmaicie, kolorystyczni wypalonymi cząstkami kwadracików. No śliczne takie, wyglądają jak ciasteczka, aż chce się klęknąć i czołgać i zlizywać z nich lukier… No dobra, trochę to obrzydliwe. Ale śliczne są, serio. I ten maleńki domeczek, coś co wygląda jak stara poczta, coś niczym magistrat, potem dziwnie erotyczna rzeźba, bez przesady, bez członków… a potem, a nie, to raczej przez cały czas… roślinki: malwy, róże, krzaczki i cuda, które kiełkują i wzrastają z tych miejsc ziemnych, tych milimetrów odkrytych pomiędzy chodnikiem a ścianą domu. Jakby natura przypominała delikatnie, ze to ona tutaj panuje i to TYLKO ona!!!
Wraca człowiek na parking, a tam… pustki!!! Bo widzicie, spacerowanie zajęło mi godzinkę, a jak wróciłam, wszystkie sklepy były już pozamykane, to i ludzie zniknęli. Nagle całe te przestrzenie wcześniej pozastawiane amatorami obuwia turystycznego, gacioszków i odzieży zimowej, opustoszały. I… znowu mogę oddychać, bo nikt na mnie nie dmucha, nikt na mnie nie chucha i nikt nie przeprasza za potrącenia. I cała ta miejskość… jest PUSTA. Całkowicie pusta. I aż chce się zapytać, czy w tych domach dookoła jest ktokolwiek? Czy ktoś tutaj mieszka?
Ktokolwiek?
No nic to. Czas na odpoczynek, znaczy powrót w las, pola, no i oczywiście fale, bo przecież bez nich nie da się żyć!!! Ale po drodze jeszcze dziwna wizyta i odkrycie… gdzie podziali się wszyscy ludzi z Wyspy!!! Otóż w Bornholms Tekniske Samling był dzień darmowego wjazdu. A jak jest darmowe, oznacza to, że jest i pićku i jedzonko i… wszyscy ludzie z Wyspy też tu są, więc ścisk okropny. Samochód na samochodzie, człowiek na człowieku, a dookoła kukurydza. Przez chwilę ogarnia mnie przerażenie, gdy przechodzi obok mnie mała grupka dzieciątek o białych włosach, ale jakoś to przetrwam, co nie? No jakoś muszę dać radę, przecież chyba w ostatnim odcinku Dzieci Kukurydzy one wszystkie kojfnęły, co nie? Chyba nie przeniosły się na Wyspę? No nic, odwagi! W końcu rodziłaś się tyle dni kobieto, że nic straszniejszego cię nie spotka… chyba? Bo po dojściu do owego samlingu jakoś tak… opada mnie starość i depresja straszna i jeszcze dół i wkurw i degrengolada i jakaś taka opresyjna smutkowość. A wszystko przez zaprzeszłe przedmioty tutaj zgromadzone, niczym na gigantycznym loppemarkecie. Jedne są naprawde starawe, jak samolot z II wojny światowej, który jedzie trupami, albo te dziwne autka, ale cała reszta spokojnie mogłaby jeszcze podziałać. No i co tutaj robi ta plazma? Niby wszystko podzielone na fajne działy, a na zewnątrz stare maszyny rolnicze pomalowano w cudownie uśmiechnięte kolory, a jednak… nie mogę pozbyć się tego dziwnego uczucia, niewykorzystanych pragnień, niespełnionych marzeń, dziwnych, nieprzeżytych żyć. Nie no ja tutaj chyba nie mogę długo zagrzać miejsca. Uciekłam stamtąd i głupio mi trochę, ale jakoś nie mogę przebywać w zatłoczonych halach pełnych rzeczy, które spokojnie mogłyby jeszcze żyć. Czy naprawdę potrzebujemy aż tyle śmieci?
Uciekam z owego specyficznego muzeum, a raczej gårdu i obiecuję sobie, że nie będę opuszczać mojego krańca Wyspy przez dłuższy czas. Może rok, a może i dwa? Bo wiecie, jak człek uświadamia sobie, że najważniejsza jest dla niego dzicz i cisza i więcej ciszy i spokojności i… tak serio gdzieś ma te hipermarkety, czy jak to zwał, to cywilizacja: głośna i paląca papierosy, strasznie go dobija, więc nad morze!!! Znaczy wiecie, u nas to wsio prawie nad morzem, poza środkiem, ale dla mnie nadmorskosć musi widzieć i słyszeć fale, inaczej się nie liczy!!!
Gwoli podsumowania: woda w morzu ciepluśka, słonko wali mocno, jakby chciało coś nadrobić, czy straciło osłonki, deszczu wciąż brak! Może jednak wyciągnąć strój kąpielowy z szafy, a może tak w stroju Adama, znaczy zaraz, Ewy, no Ewy kobieto… wskoczyć i połynąć?