„Nie żeby się chociaż przebudziła, aczkolwiek oczywiście, że była go świadoma. Jak zawsze mieszał jej w życiu. Upierdliwy mąciciel, zwolennik cykliczności. Pewno, że ono walił jej jak zwykle prosto w gałki przykryte drżącymi powiekami, pewno, że był upierdliwy i ogólnie zniewalał jej cielesność… nie widziała go jednak. Obrażona przywaliła głowę poduszką, poddusiła się i zasnęła w końcu, bez seksualnych podtekstów. I sny miała. Dziwnie przepełniona nadmiernym myśleniem, pieruńską rdzawą kobiecością i innymi cholerami, śniła o biciu młodszych braci, o trawach wysokich i złowrogich potworach ludzkich rozmiarów, które pragnęły ją skrzywdzić. I o pociągach, na które się spóźniała i zaskakujących stacjach, które mimo wszystko mijała…
A nad nią wisiało Czerwone Kółko Niebieskie. Czerwone tylko raz na naście lat. Wisiało i się pyszniło, bo taki jest krwiste, takie niezabandażowane, takie pokrzywdzone… a nikt go nie chce przytulić, nikt nie po ojoja, nikt nie pożałuje… Gapią się ino w niego, aparaty i lunetki kierują w ową nieskromną, krwawą nagość… I nikt, ale to nikt nikt się nie zapytał co się stało Księżycuniu? Kto cię pobił? Czy żona znowu zmusiła do obowiązków małżeńskich, czy może owych książek nowomodnych, seksualnych się naczytała? Bo przecież, co jak co, ale Pan Księżyc nie szlaja się po knajpach, nie pije pod mostem i we wszelakich miejscach uciech nie szuka. Nie zapytali, czy czasem się mu Piątek Trzynastego nie przydarzył, czy zły facet go z piłą nie gonił, albo gorzej, ta pani od wuefu, co to wciąż mu się w nocnych i dziennych koszmarach zwiduje, no ta z podstawówki go na jego nieszczęście dopadała i w końcu… zaliczył skok przez kozła? A może jednak to zakochany w jego Księżonce jakiś Pochmurnik postanowił domagać się uznania jego miłości i pozycji Pierwszego Faworyta?
Kto to wie…
A ona?
Wiedźma Wrona Pożarta śniła, kopała przez sen i krzyczała. Ale jej też nikt naprawdę nie słuchał. Bo przecież… każdy był zapatrzony w niego. Spłakanego, krwawiącego, ale i dziwnie, ekshibicjonistycznie obnażonego. Tłumaczyli to tym, że chce, by go zobaczyli, nikt nie zauważył więzów. Nikt nie zapytał kto go tam powiesił. Nikt…
Tylko cykali te fotki na fejsa.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Czasem wieje… i wiecie co?
Czekam na to wianie. Zawsze. Najpierw to dziwne zamieszanie w powietrzu, potem niesamowite drżenie ziemi, pierwsze powiewy i oczywiście napierdniczające zatoki, ale i tak… czekam. Bo nie umiem już żyć bez wiatru i bez odgłosu fal łomoczących o brzeg. Przestawiających kamienie, burzących lekko zastałe kształty i linie. Wpadając z rumorem do rzek i potem znowu wracając do morza. No i chmury, oj chmury potrafią szaleć i gałęzie i ptaki… Nie umiem już żyć bez wiatru. Kompletnie. Gdy w lecie zdarza się, że wieje rzadziej, napieprzają mnie zatoki. A tak, widzicie, zatoki wiedzą kiedy dopaść człowieka i zwyczajnie uprzykrzyć mu życie.
A teraz… widzicie…
… prawie wieje. Może to za sprawą tego wielkiego księżyca, krwawej pełni, czy innego zaćmienia, a może przez to, że wszystko czego chcę, to uwalić się na trawie i zwyczajnie przekimać, a może… takie tam wiecie, wyspowe rozterki. Szczególnie się nasilające, gdy wieje tak, że dach podskakuje, że ściany tańczą, że przynosisz z plaży kamienie, by tylko obciążyć cały ten swój chatkowy świat. I wtedy boisz się zwyczajnie. Boisz się zostania Dorotką, mordowania czarownic i noszenia po nich czerwonych bucików. I jeszcze ten Toto. Nie nie nie, no już nazbyt wiele tej odpowiedzialności. Do tego Lew, Strach i Drwal Blaszany? Dzisiejsze czasy są okrutne dla bajek, czyż nie? Dziewczynka spacerująca z dorosłymi? Męskiego rodzaju? Ekhm… jest się czego bać. I to nie zawsze, gdy wieje. Wiecie, to w końcu Wyspa. Tu wszystko jest możliwe. Nawet niebieskie liście i dziwne robale, malownicze grzybnie i kurcze borowiki w rozmiarach XXL. Żeby nie było, że nie wspominam… grzyby są! Podgrzybki, grzybki, kurki, kogutki i wszelakie inne, których boję się tknąć – są. Muchomorów brak niestety. Sprawia mi to niewyobrażalną przykrość, że nie widzę ich czerownych, paciatych łebków. Przykrość sprawia mi dziś też wiatr, który zrobił mi nadzieję na wielkie wianie, a teraz, jakby się w księżyc zapatrzył, ucichł.
Tak mnie kurcze natura zwodzi!!! A ja się jej poddaję, no dlaczego się tak daję, no? Więcej siły, więcej… nie, nie umiem.
Idzie człowiek idzie, wiadomo dla zdrowotności drałować trzeba, siedzenie to zło, jedzenie to zło, w ogóle wszystko zło… więc idzie sobie człowiek krokiem spacerowym, tutaj kucnie, tu przysiad, wiadomo zdjęcia trzeba zrobić, a tutaj stawojezioro. Piękne takie, niebo się w nim odbija, reszta zielonkawo-czarniawa, chmurki w błękicie, jakby się góra z dołem pozmieniała na miejsca, no aż się chce znaleźć dziewicę i ofiarę złożyć. Krzyczącą taką. Wetknąć w to miejsce, gdzie bardziej bagiennie i podług woli Północnych Zaprzeszłych, pozostawić ją na zawsze. Wiecie, dla archeologów, co nie? Ale i oddać ją Wyspie, chociaż ta się zapiera korzeniami i głazami, że nie chce, że wolałaby faceta… ale tradycja to tradycja. Ofiara musowo dziewiczą być, atawistycznie nie mogę zatłuc faceta. Jakoś nie mogę, nie potrafię. A stawojezioro się do mnie uśmiecha, powiekami pałek wodnych, jeszcze swieżych, jeszcze nie do końca ukształtowanych mruga. Coś w nim chlupocze, coś macką macha i po chińsku gada? A może to koreański, no ale co się dziwię, to w końcu arboretum, czyż nie? Nie wiadomo co przywlokli z nasionkami do takiej sekwoi, czy innego tybetańskiego zieleństwa. Przeciskam się między szpalerem platanów, skórki im odpadają… uciec mi trzeba stąd, za nazbyt ciągnie mnie ku ofiarnej magii. No chociaż kota by złożył?
Ale czemu nie?
Idzie człowiek dalej, wymija czarowne potoczki, płyciuchne, bo susza nam dopala, borowiki wielkie i podgrzybki i masę całą innych bytów leśnych, wychodzi w końcu i co… i jabłonie mu się w oczy rzucają… gałęziami fryzurę mącą. Bo to ich czas w końcu. Wysokie grusze i czereśnie zagubione w leśnych odmętach dumnie dotykają słońca, dość mocno strzegąc swoich owoców, ale te bliższe ludziom tylko czekają, aż ktoś się poczęstuje. Jabłuszko? Gruszeczkę? A może po prostu posmyrasz mnie po korze, popatrz jak pięknie skręcony mam pieniek! No popatrz, dotknij, a liście jak mi się karminem już szklą, takam piękna, takam niesamowita…
Zatapiam się w polną prastarość Melstedgårdu i… cóż, czuję, że napadają mnie wspomnienia. Wspomnienia wakacji spędzanych u cioci, maleńkich kotków duszonych miłośnie w grubiutkich, malutkich, dziecięcych rączkach. Świniek różowych, groźnych kogutów, gesi i tych ogrodów, w których było tak wiele smaków, zapachów i kolorów. W podołek zbieram gruszki i jabłka i obiecuję sobie kolejny raz, że będę miała swój las. W końcu doniczki już pełne, a tyle fajnych nasion dookoła!!! Potem, na corocznym Jabłczanym Dniu wyciągam nos… i nie czuję jabłek. Ekhm! O co chodzi? No dobra, może być miód i soczek i procenty, ale gdzie jabłka?
Jabłonie? Ale tyle czekać? To może jednak wezmę dynię, w końcu już na Dyniowe Grzebania i na Halloween, które tutaj jest trochę wcześniej, bo wiecie… ferie ziemniaczene nie dadzą się przesunąć… więc, co tu wyciąć?