„Stoi przy drodze, czy raczej kurcze dróżce? No jest takie coś, lekko wyjeżdżone, brunatno-czarniawe, środkiem z grzyweczką, po bokach mało równe ślady opon, które naniosły tutaj jakieś drobiny z wielkiej zagranicy… więc raczej dróżka, może i deptak, czy coś? Prowadzi do wody, bokami lekko odpychając od siebie krzaki jeżyn, kamienny murek lekko skotłowaciały i ją… Kamienną Mordę. A raczej jego, bo przecież Morda była panem, staruszkiem i dżentelmenem. Wiecie, starą gwardią… Nim. Wielką głową z wyraziście zaznaczonym czołem, wielkim nosem pod wałem, niewielkimi oczami i szeroko rozwartymi, granitowymi ustami.
Ustami, w które właśnie, jak zwykle odziana w kir Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki ładowała żeliki – gumiśki. Na przekór utyskiwaniom swoich pluszowych odrębności, karmiła Wielkiego Rozczłonkowanego, bóstwo Ojeblika – małej, uciętej główki, i opowiadała mu swoje sny. Szczególnie opisując ten ostatni, jak to podobno Chowaniec informował ją, że znajomemu kasę musi pożyczyć, bo przyjacielowi ryba jakaś użarła lewe jądro i przez to stracił czucie w nodze… chyba lewej, ale tego do końca sen nie wyjaśniał. A potem ten, w którym spod wielkich czap lekko zmarzniętego śneigu mchy i grzyby wysupływała… też było ciekawie.
Kamienna Morda słuchał, żuł i gryzł. Czasem pluł, gdy się mu trafił gumiś cytrynowy, bo tak kwaskowych nie lubił, ale co tam, żuł, gryzł i połykał, ale unikał podgryzania dziwnie drżących wiedźmich łap, bo po tym kuksańcu, z którego się wciąż leczył, jaki się mu dostał za ostatnie pogryzanie… i po tym smaku!!! No unikał. Wiedział, że tak lepiej. Nie żeby tak przepadał za jej gadaniem, ale tylko ona chciała z nim gadać i innymi kamiennymi. I karmić ich i uznawać za żywych… nikt inny tego nie robił.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Muszki owocówki w tej stronie świata to… eee no w wolnym tłumaczeniu bananówki!!! Ha ha ha!!! Nigdy więcej już nie spojrzę na nie wyłącznie jak na wkurzające, ale i słodkie, ruchliwe robaczki. No bo sorry, ale te bananowe czasy, no i ogólna bananowość kojarzy mi się wyłącznie z… no wiecie tymi żółtymi gaciami no!!! Tudzież bananową młodzieżą, która nosiła te rozszerzane portki, co to znowu są modne. Wyobraźmy sobie muszki owocówki, co to podobno krótko żyją, jak wybierają wyłącznie taką, rozrywkową ubieralność w typie dzieci-kwiaty. Zakładają te szerokości, albo kurcze ino te gaciochy do kąpieli i bzykają nade mną, albo… się.
Ekhm…
Poznając nowy język człowiek nie jest w stanie uniknąć owych kurw… no co? Może to i jest zakręt po włosku, po wyspowemu to koszyk! I stoją sobie owe kurwy w różnych kształtach i kolorach i zastanawiasz się, czy nabyć dziś kurwę z cebulkami, czy jednak z rozkwitniętym wrzosem? A może nabyć kurwę jabłek? Chociaż nie, przecież to nie jest żeńska odmiana… Hmmm? No nie da się nie uśmiechnąć wybierając koszyczek. Na przykład taki na ziemniaczki! Bez wyzywania go, oczywiście. Ale nie bez zakochiwania się… Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze najpierw staram się poznać muzykę nowego języka, a potem dobieram się do słów, które fajnie (zabawnie, sprośnie, lub całkiem pokręcenie) brzmią. Nie ma znaczenia co znaczą, ma znaczenie… czym są dla mnie. To dlatego w moich opowiadaniach wszelkie postacie mają często dziwne imiona. Ze słonikiem języka duńskiego mogą być łatwiejsze, ale… pamiętacie, gdy uczyliście się piosenek nie znając języka? Pamiętacie zapis fonetyczny? Aaaa, no właśnie. Bo nowy język oznacza znowu bycie dzieckiem, które się bawi nową zabawką. Masę podsłuchiwania, zero zrozumienia, ale za to zabawę z dźwiękami. No i potem pewno dziwne nazywanie swoich kotów i psów, ale wiecie… to zależy.
Wciąż się zastanawiam nad wieloma nazwami. Na przykład te dziwne roślinki, co to wyglądają jak małe krasnale bródki? Ciekawe jak się nazywają, ale głupio tak wciąż pytać swoich duńskich znajomych… chociaż… może spróbuję. W końcu to w imię szeroko rozumianej nauki, czyż nie?
Porozrzucani ludzie, tu pani z gazetą, pan ze sztalugami… Prawda, czy nie, głupio podejść do człowieka i zapytać się czy prawdziwy? Bo co jeśli nie odpowie, a ja domyślę się, że to mnie nie ma? Nie istnieję? Nie ma komu utrzeć nosa, komu odpowiedzieć? A może w rzeczywistości jesteśmy, ale Wyspy nie ma…
Pan ze sztalugami jest piękny. Wysoki i dobrze zbudowany, ale nie jakoś powolnie otyły. Taki typ wilka morskiego połączony ze Świętym Mikołajem i… wygodnym, chociaż lekko wytartym, fotelem. Ma gęstą, siwą brodę, ładnie przystrzyżoną, okalającą prawie całą jego twarz, leciutko, zawadiacko podważającą czapeczkę… Jest w nim coś takiego permanentnie wolnego, nieskrępowanego i swojskiego. Zawsze ma na sobie ubranka w ziemskich kolorach i szalik… a może chustę? Nie wiem. Mrużę oczy i uciekam, bo jest coś takiego w tym wszytskim, w jego spokoju i moim zapatrzeniu… no przeszkadzam, no na pewno mu przeszkadzam, więc zbiegam z górki, wymiguję się od głaskania traw, omijam obciążoną aż nadto jabłonkę, kilka pięknych dębów i serpentyną, przecinając miasteczkowość, wpadam w kolejne krzaki, kamienie…
Wyciągając szyję, spoglądając na miniaturowe z tej perspektywy domeczki różnokolorowe, na te fale grzywaczami dekorowane, na te wszelakie odbarwienia morskości… i widzę ją. Panią z gazetą. Z gazetą, kubkiem i czymś tam jeszcze, która odważnie, pewno i w pragnieniu wszelakiej spokojności zeszła z falochronu i usiadła tuż przy wodzie. Na kamiennym murku, na schodkach… czyta. Co rusz jednak spoziera na wodę, bo jak to tak i nie jestem pewna, czy to zwykła, ziemska gazeta, czy jednak coś nad wymiar morskiego? Może opisuje co tam u Pani Wodorostów, jak idą prace nad Wielką Przędzą, a może jednak czeka na to ogłoszenie, że grzebienie z morskiej ości 50% mniej? Kto to tam wie? Przecież głupio tak podejść i zapytać. No głupio…
Cokolwiek widzisz na Wyspie, wątpisz. Wątpisz w to, czy co prawda, czy jednak sen… a może tylko pokrętna ułuda? Chodzisz po Wyspie, masz czelność zaglądać jej w te wszelakie, dowewnętrzne miejsca i wciąż nie wiesz? Wciąż nie wiesz czy to prawda, czy jednak sen… wiekuisty.