Pan Tealight i Dom ze Sna…

„Obudziła się w domu, a może nie, raczej w zamczysku jakimś, aczkolwiek z bielonymi ścianami, miejscami nawet malowanymi, tapetowanymi, sztukowanymi boazerią, a nawet… rzezanymi dłutkiem. Zagubiła się w nim od razu. Zresztą, nietrudno się zagubić, gdy codzienność nie wygenerowała ni mapy, ni sennego giepeesa…

Obudziła się na jakiejś ni to kozetce, ni otomanie, ni florystycznie nasyconym czymś, na czym serio zdrzemnąć się ino można było, ale raczej nie spać, nie śnić… z poduszkami w róże. Obudziła się mając pod nosem pianino i masę białych drzwi dookoła. Ogólnie mówiąc jakoś wszystko było i białe i jasne i kwieciste, lekko nazbyt pastelowe, różowe, jakoś takie cukierkowo kobiece. Od razu chciała doskoczyć do schodów, które biegły w dół, ale te nie pragnęły jej zabrać ze sobą. Dlatego, odrzucona przez stopnie i rzeźbioną barierkę, przez ciemność, gdzieś tam nierozświetloną… zaczęła łazić dookoła, nie bacząc na to, co ma na sobie, tudzież, czego nie ma i badać ową przestrzeń, w której była nową… przestrzeń dziwną, zaskakującą, wielodrzwiową.

Za jednymi białymi drzwimi była toaletka i Joan Collins, za drugą coś, co przypominało czystą przestrzeń pachnącej sosną IKEi, za kolejnymi pokój, którego podłoga była tak daleko, że dostać się na nią można było tylko skacząc w dół, a na to nie miała ochoty, nawet we śnie widać zachowywała Wiedźma Wrona Pożarta jakąś tam mądrość, na szczęście była tam szafka, przyklejona do ściany, albo taka wysoka, z której czubka powoli zsuwał się biały miś… zabrała go ze sobą. Za kolejnymi drzwiami zaś był biały, dziwnie śnieżny raj. Z wielką nieszafą, niełóżkiem i nieoknem z wykuszem i podwieszoną na białych nielinach niechoinką, która w rzeczywistości była obskubaną z listków brzózką dość wyrośniętą… nagą, ale gotową na światełka.

Łaziła tak i łaziła i obijała się od przedmiotów, które albo od niej uciekały, albo się uginały, jak ta podłoga, po które chodziła dopiero co, a teraz, nakryta dziwnie porwanym gałgankiem i jakoś miękka, groziła, że przez dziurę, która w niej się skryła, przeniesie ją w dół. I nagle pojawiło się ono… dziwny odgłos, ni to piskanie, ni popuszczanie, ni to myszy w wyjściowym obuwiu na koturnie, ni to myszy muzykalne, tudzież myszy, które w obięciach PMSa postanowiły przemeblować sobie norki i na dodatek wykonać wszystkie meble własnoręcznie. Ni to piłowanie, ni pogryzanie, ni myszy na głodzie, ni też myszy, w imieniu GMO, sklonowane z kornikami. Wiecie te myszy, z którymi nikt i nic nie chciało się przyjaźnić.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_1469

Z cyklu przeczytane: „Reckless. Kamienne ciało” – … pamiętacie „Atramentową trylogię”? Pamiętacie ten szał? Nagle książki były czymś więcej, niż tylko… lekturą narzucaną w szkole. Pewnie, potem nakręcili film i świat znowu stał się sobą, ale wcześniej, przez chwilę była tylk książka. Tylko ona. Tylko kartki, strony, litery, okładki, rysunki i wyobraźnia. Nic dziwnego, że autorkę nazywają „niemiecką Rowling”… a może jednak dziwnego? Bo Cornelia Funke jest… lepsza! O wiele bogatsza i dwutomowy „Reckless” to udowadnia!!!

Może pierwsze strony zwodzą, może i przerażają, że to kolejna opowieść o młodziku, ale już drugi rozdział sprowadza nas na ziemię. Oto jest on. Dorosły mężczyzna, który tak naprawdę nie należy do tego, znanego nam świata. Nie, on jest ściśle powiązany ze światem zza lustra. Światem, który prawdopodobnie odebrał mu ojca, a może i normalne życie? Tylko, że teraz, dorosły musi zawalczyć o swojego brata, który…

Powieść wciąga i od początku trochę wkurza… bo wiecie, książka nie jest gruba i szybko zdajecie sobie sprawę z tego, że ta historia na pewno zakończy się zbyt wcześnie. Jest przepiękna i pełna. W rzeczywistości to wybuch wyobraźni… bo przecież za lustrem może być wszystko. Kompletnie wszystko. Nic nie jest tutaj możliwe, ale też, nie zawsze możliwym jest bycie szczęśliwym. Bo szczęśliwość, to coś całkiem innego. I ta historia to udowadnia. Z jednej strony to opowieść o miłości, innej, braterskiej, o rodzinie, a z drugiej… o wszystkim innym. O czymkolwiek chcielibyście zamarzyć, albo o czym boicie się nawet pomyśleć. To nie tylko gadające zwierzęta, kamienie, które nie są nimi do końca, ale i zaskakujacy świat.

Niesamowity!!!

IMG_7479 (2)

Moje ukochane miejsca na Wyspie? A mam takich garść, może dwie, zależy od pogody i pory roku!!! Zależy od mojego chcenia, albo wiecie, niechcenia. Od tego, czy się wyspałam, czy jednak nie, czy boję się dzisiaj świata, czy… Wiecie, bo tutaj każde z miejsc odpowiada innemu nastrojowi, innej potrzebie. Jakby cała Wyspa stworzona była, by uzdrawiać i ciało i umysł i to coś jeszcze, czego tak naprawdę nikt z nas nie potrafi nazwać, zdefiniować. Owo COŚ. Czy potrzebujesz tylko spokojności drzew, czy różnorodności skalistej, szumu morza, czy dziwnego trzepotu rzeki, huku wodospadu, czy jednak spokojnej toni jeziora… a może ruin, czy też czegoś całkiem nowego, albo sztuki, albo tego, co najstarsze… możesz wybrać.

Taka jest właśnie Wyspa.

I ja wybieram. Las… oczywiście Alimindingen, ale też wszelakie inne, mniejsze, piboczne skupiska drzew, które tutaj mają fantastyczne, rajskie miana, a i kryją w sobie tak przeróżne cuda, że aż strach. Jak ten blisko Gudhjem, tuż przy farmach, zaraz przy drodze prowadzącej do centrum Wyspy. Ma on w sobie taką jamę, jaskinię, wąwóz nawet. Kamienne cuda, które doprawdy sprawiają, w rozmaitym świetle, że wierzysz nie tylko w prawdziwość i biblijność Władcy Pierścieni, ale i zwyczajnie wsiadasz na miotłę, bo to o wiele bardziej ekologiczne. A w Almindingen zawsze złażę z tej najgłówniejszej z tras i szukam czegoś nowego. Na owych cieniutkich niteczkach dróżek, pewno wydeptanych przez nisseny, mijam śpiące trolle. Mówią, że to kamienie, ale im nie wierzę. Bo po co. W Paradisbakkerne one nawet chrapią!!! Gdy bardzo źle, siadam na skałach w Melsted i przeciekam, a potem drepcę co KobbeÅ i do plaży tam, by znajdować kamienie. Odwiedzam Przodków – skupisko kurhanów niedaleko i zapominam o czasie grzebiąc w kamieniach na plaży. Najlepsze krzemienie tylko tutaj! A potem idę obejrzeć wodospad… bo przecież jest tak blisko, a w dolinie tej rzeki tyle cudów… Gdy już jest bardzo źle z moją tymczasowością, idę do Luisenlund. I po prostu mnie nie ma. Albo do Gudhjem, gdzie naprawdę można odnaleźć samego siebie. Czy z tej, czy z tamtej strony, tyle tutaj do zobaczenia, a powietrze zawsze pachnie lakridsem. Jest tak słodkie, że tyję oddychając… a potem… Może zwyczajnie następne kamienności, może pójdę zobaczyć Zagubionego i Czekające, kamienie pomiędzy Gudhjem a plażą Salene. A może jednak nie, pójść w drugą stronę, zakręcić, wrócić do Melsted i zjeść lody po drodze?

Tyle tych miejsc, tyle drzew, tyle kamieni, gdzie można zostawić ofiarę dla tych, których nie ma, którzy odeszli, dla trolli i dusz, które tutaj nie są tylko folklorem, czy legendą!!! Tyle jeszcze mam do zobaczenia. Nigdy nie dotarłam do Wiedźmich Wrót w Paradisbakkerne… a ciągnie mnie tam. Jest przecież czadowy sklep przy wiatraku w Årsdalle, gdzie szlifują kamienie i można popuścić nie tyle pasa, co raczej ekhm portfela, a potem dotrzeć do Snogebæk na lody, albo czekoladę i kupić tam czadową mieszankę do muesli, którą lepiej jeść łyżeczką z woreczka niż mieszać… Nie powiem Wam na co mi pomagają okrawki czekolady i wiórki kokosowe z migdałami i orzechami. Niczego więcej Wam nie powiem, bo to moje tajemnice. Chociaż z drugiej strony mogłabym powiedzieć, bo przecież na każdego działa coś innego. Może dla Was najważniejsze będą wydmy przy Dueodde? To tam odnalazłam ostatnio tak niesamowite krajobrazy, jakich nigdy w życiu nie doświadczyłam jeszcze. Księżycowe i magiczne z takiej strony, z której jeszcze magii nie tykałam.

A ruiny? No cóż, ruiny też mam swoje ukochane, podobnie jak runy, ale czy nie wolicie sami się przekonać na co one najlepiej robią? Zaś jeśli chodzi o kościoły, ekhm, to wiecie… wiedźmy mają je wszędzie. Reszta to tylko budynki, a niektóre potrafią na Wyspie naprawdę przerażać.

IMG_2172

Wiecie, że lasy teraz… gdy wchodzicie w nie, szukając jesieni, zdają się być o wiele bardziej pełne. Bardziej niż późną wiosną, gdy wszystko i kwitnie i się zieleni na raz, gdy wszelaka martwość dotychczasowa odżywa niczym zombie i wampir wzięte razem i… spółkujące. Wciąż jeszcze mamy owe zielone, kołyszące sie płaszczyzny na gałązkach, ale są już i te opadające, no i te co… opadły. Nagle wszystko jest takie pełne, horror vacui w najpiękniejszym wymiarze. I tu i tam, a pomiędzy nimi i stukanie dzięcioła i wiewiórka rzuca we mnie orzeszkami ze wszelkich szyszek. Nosz kurcze, no… kładę się na pierwszych jesiennych liściach, bordowych takich, jakby ktoś kurde dobre wińsko rozlał, nie jakiegoś jabola, oj nie… kładę się i wącham, bo wszystko pachnie tak cudownie. Z jednej strony jakoś wilgotnie – komary się nagle pojawiły – z drugiej tak wiecie, liściami, tak przemijająco. Pięknie. I ta cisza i spokojność. W oddali pewno, że jakieś auto raz na godzinę przejedzie, ale kto by tam zwracał na to uwagę? Tak bym została najchętniej, bo wiecie, drzewa nie oceniają, gdzieś mają moją wielką dupę, czy wszelaką małowiarowość… tak mi tu dobrze.

Ale muszę wrócić.

Po drodze napadają na mnie ziemowity – wiecie te takie krokusy, co to kwitną kurcze po lecie… Takie to moim zdaniem trochę dziwne, ale i dwuznaczne, czy coś, co nie? U nas się one zwą jomfruer, co w dowolnym tłumaczeniu tchnie znajomą Matką Boską Częstochowską, ale i oto jest uwidaczniona pokrętność owa – jak się okazuje, owe kurcze dziewice panienki są silnie trujące (objawy po 3-6 godzinach). I to truje z nich wszystko i kwiaty i liście i kurka korzonki, więc pamiętajcie, nie zjadamy gości! Ale jak je znajdziecie, spokojnie możecie się zapatrzeć w te ich leciutko fioletowe kieliszki, które rozcapierzają się do końca i środki swoje bezwstydnie ukazują słońcu, jakby chciały się pochwalić tym, co tam mają. Jak ten pan, co go pamiętam z Wrocławia, no wiecie, ten w płaszczyku, jednego niegdyś mieliśmy też w Gudhjem, ale teraz to jakoż chyba go usunęli… Zboczone takie trochę te kwiatki, kurcze? Tak jakoś przypominają jednak i o tym, że wiecie, trza się zabawić, bo zima nadchodzi, więc to ostatni dzwonek, by we względnej nagości zażyć kurcze słonka i rozpusty…

Usz ta przyroda to serio jest zachwycająca. Ale i pokrętna miejscami bardziej, niż sam ludź, chociaż… ludź też przyroda, czyż nie?

IMG_2174 (2)

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.