„To chyba chodziło o ogień, a może tylko o zapach? Wiecie, o owo zaskakujące, lekko dymne westchnienie prawie szklanych kamyczków z wapienną skórką… a może jednak nie o to chodziło? Może tylko o kryształki w maleńkich jaskiniach, zatopione w szaro-stalowej szklistości? A może o ową różnorodność? W końcu tak wiele ich. I małe kuliste i wielkie bloki czekoladowych, ogniowych smakowitości, pospolite bałtyckie i te bardziej specyficzne, pasiaste…
Kochała krzemień. Spała na nim i obok niego. Gdy tylko się budziła dotykała, ale i przez sen macała ich oszlifowane szczątki… te surowe kochała rozrzucać po domu, by za nią odrabiały wszelakie domowe zadania. Tak już było. Dla jednych diamenty, dla innych szafiry, dla tych szmaragdy, rubiny, a ci ino piaskowce, czy zwykły, ludzki po wsze czasy… dogrobny granit. Albo taki marmur. Chyba są i tacy, co kochają marmur podobnie jak kwarc, czy dajmy na to jakieś tam inne jaspisy.
Trzymała je zwykle w dłoniach, pakowała do kieszeni, wieszała na szyję i oczywiście do torby, wiecie dla obciążenia, gdy nazbyt wiał wiatr. Gdy tylko nadchodził smutek… pocierałą jeden o drugi, owe chropowate, nierówne i te dziwnie bobkowate, owe szlifowane i te obrobione kiedyś, w nazbyt dalekiej przeszłości… i zaciągała się. Wiecie, taki niski narkoman z niej trochę. Niby nieszkodliwy, ale jak potrze je mocniej, jak weźmie zamach i ostre krawędzie potrą o wapienne skórki, gdy tylko chce stanąć na owej krawędzi pomiędzy byc a niebyć, czy raczej mieć brwi a ich nie mieć i rzęs nie mieć, ale i wąsika nad górną wargą… to iskry lecą. A wtedy o ogień prawdziwy łatwo. Ale może i o to jej chodziło, bo wydawało się, że mimo pryskania iskrami, one jakoś wracały do Wiedźmy Wrony Pożartej i wchłaniały się… i ona nie płonęła!!!
Może w rzeczywistości, to krzemienie miały swoją Wiedźmę? Może to one chciały być dotykane, wąchane, a nawet i lizane? Znajdowane na plaży, obkrzykiwane, witane nie tylko dziwnym odgłosem, ale i piorunującym rozbłyskiem w oczach… któż może być tego pewnym? No kto? Wy?
Nieeeee…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Na zewnątrz specyfika Wyspy, czyli pogoda „all included”. Wiecie, takie kompletne wszystko i to na raz, tak, że nie wiecie, czy założyć większe gacie, czy jednak tylko parasol ze sobą targać, bo przecież mimo słonka, czujecie, że pada. No pada jak nie wiem co. No i te chmury i ta wiatrowość. Właściwie nie wiadomo skąd wieje, ale wiadomo na pewno, że nie da się przewidizieć tego, jak niebo będzie wyglądało za chwilę. I nic to. I tak fajnie jest. Bo widzicie, owa cała nieprzewidywalność aury pozwala Wam samym być nieprzewidywalnymi. Latać po kałużach w gaciach i zbierać szyszki, a może spoglądać na te zielone, co roszą dookoła jasne, mleczne krople żywicy? No pewno, że wygląda to dość seksualnie, szczególnie jak szyszka w dół spogląda, no i dłuższa jest no i wiecie, spiczasta, no i… sami sobie pomyślcie.
W taką pogodę to czasem humory szaleją, przechodzą od dzikiej chuci po szaleńcze zapomnienie, a potem lądują w całkiem odmiennej biegunowości wściekłości. A potem znowu słońce wygląda zza chmur, szybko schnie i chodnik i szosa i… wrony tylko wrzeszczą na polu, bo wiadomo, jak świeżo zaorane i wilgotne, to tłuste robale same do gębu – znaczy dzioba, sorry – skaczą. Sąsiad coś tam krzyknął, może i przywalił sobie palec czymś ciężkim, bo raczej nadal nie przyciął żywopłota. Bo widzicie, u nas nakaz jest coby żywopłot przycinać raz w roku przynajmniej. Cóż, niby zrozumiały nakaz, ale jednak lekko zniewalający. Kolejny nakaz to wyrywanie trawek spod wjazdu, które zrobiłam raz w wakacje i… chyba kurcze nazbytnio się to trawkom spodobało, bo wzrosły tak, że ino kosić… ekhm, pewno możnaby jakimś Randapem polać, ale ja wiecie, naturalistyczna. Haczka, dziobaczka i lekki wnerw kobiecej okresowości i już… chwasty nie żyją. Powinni mnie kurcze serio wynajmować na pola, zamiast polewać tymi szajsami…
Bo przecież przy takiej pogodzie to kurcze aż się chce… chce się chcieć coś chociaż.
Wiecie co robię pod koniec września? Najadam się lodami i ciastkami, bo wiadomo zaraz wszytsko pozamykają po ziemniaczanych feriach, co się je u nas Halloweenem zwą, no i trza się będzie przez kilka miesięcy smakiem obchodzić. Nie, no pewno, że na innym krańcu świata, znaczy Wyspy znajdą się jakieś dwie czy trzy otwarte piekarni, ale tutaj po mojej stronie, w Gudhjem, to bryndza Wam powiem. Ale to fajna bryndza. Tego poczucia, że nagle człowiek ma całą Wyspę ino dla siebie. To całkiem intrygujące uczucie. A przynajmniej takim jest dla mnie. Kupuję też na zapas kartki i magnesy, bo wiecie, od ponad roku już nie mamy na Wyspie poczty. Znaczy wiecie, żadnej. Są tylko dwa stanowiska w stolicy i Nexø, więc lepiej się zaopatrzyć. Bo pisanie listów jest niesamowite. Starożytne i prastare, no i… w każdą pogodę fajnie jest zobaczyć uśmiechniętego listonosza – bo takich fajnych mamy na Wyspie – i odebrać jakąś przesyłkę w jego rąk. Oto moja mała rozrywka! Bo wiecie, jak się człowiek zakocha w Wyspie, to na bój zabój, no trudno go z niej wyrwać. Choćby na chwilę. Choć go kuszą i ryty naskalne i brązowe pochówki i jeszcze może neolityczne kamienne twory… stojące kamienie… to jakoś nie może tak ot po prostu odejść. Wyjechać na tak zwane wakacje. Pewno jestem jedynym człowiekiem, który na hasło: wygrała pani wycieczkę do okoła świata, odpowiedziałby: a po co mi ona? Podobnie jak telefon.
Czy zegarek…
Wyspa wytwarza pępowinę, podłącza cię i już. Nie ma zmiłuj, siedzisz tutaj. Gorzej! Nagle się okazuje, że masz nie tylko ulubiony kraniec Wyspy, nie tylko ukochane miejsca, domy czy drzewa, ale wprost zaczynasz gorzej się czuć, jeśli nie widzisz wody… Czy mogłam się uzależnić od morza? No przecież ja rzygam!!! To chyba nie mogłam, co? A może jednak… bo gdy tylko jakoś tak staniemy na środku Wyspy, z którego nie widać ni fal ni nawet tego słonecznego połysku, oślepiającej mieszanki srebra i bieli, to mi niedobrze. Boję się. Co dopiero wyjechać stąd… a co jak mnie potem nie wpuszczą z powrotem? No co? Przecież dla mnie tylko Wyspa… żesz kuchnia jak nic się uzależniłam. Od kamieni, domków, drzew, skał i nieba i ziemi i jeszcze traw, wrzosów, kwiatków, no i sklepików, niewielkości, spokojności i braku cywilizacji…
… miejscowego, ale jednak!!!