„Przebudziły się nagle.
Może i zanęcone chłodnymi falami morskości, może i lekko przewiane, może li tylko stęsknione za bólem, może… Zadudniły najpierw lekko, a potem od razu przeszły do ataku. Na wnętrze, na zewnętrze, upychając w środku trzy stada słoni w nadwadze, pięć sklepów z porcelaną mocno i szybko się tłukącą, pięć ślizgawek z gromadką nadpobudliwych dzieci, dawno nieprawne koce, tak z kilkanaście tuzinów i zagubione skarpetki… co nie trafiły do pralki. Do tego jeszcze jabłka nadziewane szpilkami i to od środka, tak że kolce wystają na zewnątrz, a łebki w miąższu siedzą, pięć śliwek, trzy kaktusy kwitnąć i pięć wyłącznie z kolcami, dwa pęta kiełbasy, dwadzieścia kotletów schabowych i stadko rozbrykanych małpek. Nie zabrakło też oczywiście zgniłych głąbów kapuścianych, zmurszałych ziemniaczków, z których już się tam skrapla nie do końca czysta… ale mocna i jeszcze trzynaście bez z kremem w środku. Piętnaście rurek, stadko wzrastających szybko sosenek i kilka kasztanowców oraz pięć jabłoni i ogromna piwonia. I róże, oj tak róż tam była cała masa i ostów, ale i maków i bławatków. Do tego pola kukurydzy i żyta i pszenicy i jeszcze takich dziwnych, spiczastych roślinek, które podobno są smaczne, ale nie są, no i topinambur, którego Wiedźma Wrona szczerze nienawidziła.
Ale wiecie, to w końcu jej zatoki. Dlatego to, co tam wzrastało, było jej także. I ból i opuchnięcie i oczków mroczenie, a i głowy łomotanie… A wiedzieć powinniście, że chociaż zwyczajne, chyba, to jednak Wiedźmie Zatoki doprawdy potrafiły dopiec Wiedźmie Wronie Pożartej. Były pękate i pojemne, podejrzliwe i zawsze czujne. Może i czasem wydawały się całkiem nieistniejące… ale potrafiły o sobie przypomnieć w taki sposób, że można było tylko wsadzić sobie w nie coś i pogmerać.
Doprawdy Wiedźma Wrona pragnęła to teraz uczynić. Widelcem… srebrzystymi igiełkami, które możnaby, nadziane na patyczek na przykład, wiecie taką szczotczką, po prostu sobie tam pogmerać. I wyciągnąć i słonie i kaktusy, i te trzy lwy, które ryczały gdzieś tam przy uszach, przy opuchniętych węzłach chłonnych, mrówki owe dziwne, na które się zmieniały, gdy w końcu Ibuprom Zatoki, doprawdy sporadycznie się pojawiający w Chatce Wiedźmy, zaczynał działać… gdy znowu mogła się uśmiechnąć. Ale na jak długo? Przecież owe, sflaczałe teraz baloniki, w które zmaieniły się jej Zatoki, już powoli się napinają. I naciskają na kości i niemiękkości, na gały, co nie patrzały, na wszelaką czaszkową pustkość.
Wszelaką.
Ale wiecie, Ojeblik czekała. Mała, ucięta główka cichutko siedziała pod stołem, niezauważona ni przez Chochela, ni Chowańca Wiedźmy… z dziwnym ni to widelczykiem, ni to szydełkowym suspensorium, czekała. Na swoją kolej, na owe dziwne i zakazane wielokrotnie połowy, tchnące aż nazbyt mumifikacyjnymi dywizjami Starożytnych Egipcjan.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Że Wyspa to wyspa?
No cóż, nie da się ukryć tej okalającej ją ilości wody. Nie da się jej wymazać, czy zakryć,z asypać piaskim, postawić tamy i tak dalej. Tak Wyspa jest wyspą. A to oznacza pewne odcięcie się od świata. Pewną nietykalność, ale i niedostępność. Inność… Czasem czuję się jak misiek zamknięty w szklanej śnieżnej kuli i jest to niesamowite uczucie. Kocham je. To jak przyzwolenie na wszystko i obietnica, że nic złego się nie wydarzy. Nic.
Kompletnie nic.
Wyspa to odosobnienie. Jeżeli tylko dasz mu szansę, nagle możesz powrócić do natury. Nagle możesz zrozumieć tak wiele i zaakceptować jeszcze więcej. Nagle… wszystko wydaje się być tak bardzo jasne i logiczne, nagle… Ale oczywiście są i złe strony, a raczej może inni je takimi widzą. Po pierwsze owo odosobnienie, lekka depresyjność związana ze sztormami – mnie nie tyka – brak tak zwanych „rozrywek” i wszelakie sklepowe braki. No i oczywiście internety, które tutaj pozwalają od siebie… no wiecie, odpocząć. Bo zagubienie sygnału na Wyspie to normalność. Całkowita. Tutaj używamy map, papierowych, albo idziemy na nosa… zawsze jakoś w końcu dojdziemy do morza, a potem to już wiecie, łatwo dotrzeć do domu. Tutaj telewizja to widok za oknem, znaczy bez urazy pewno, że mamy i kino i sklep z rowerami, a i mebelki można nabyć, jednak nie zdziwcie się, jeżeli w każdym wynajmowanym domku znajdziecie te same mebelki. Te same obrazki, kolory na scianach. Mamy nawet wyraziście niebieskie obejście przed Hasle. Wiecie taki domek z przybudówkami, gdzie wszystko, łącznie z karmnikiem dla ptaków i niewielkim wiatraczkiem przed domem, pomalowano na ten sam kolor. Ludzie się śmieją, i to miejscowi, że kurde wyprzedaż widać była na którą nikt się nie załapał poza mieszkańcami tego miejsca, ale dla mnie to czysta konsekwencja. Czysta i w moim odcieniu!!! I na dodatek odnawiana co sezon, wciąż połyskująca niewymuszoną nowością.
Może to i odpowiedź na owe trzęsienia ziemi, czy też huragany, ale fala ciepła pieści Wyspę od kilku dni. Noce przynoszą chłodną sprośność i powoli naciągają nam na ramiona koce i kołdry. Pięknie jest. Wiecie, taki wstęp do jesieni, rzadko zauważalny w pędzie codzienności, wart jest zainteresowania. Te uderzenia ciepła, naprzemienność suchości i deszczowości, te plamki kolorów, pierwsze takie, zagubione i niewinne, wciąż miejscami jeszcze zielone żołędzie i dopiero wydostające sie na powierzchnię kasztany… i jeżyny, wciąż jeszcze bulgoczące smakami na krzakach. I ten zapach jabłek i ta spokojność jakaś taka, chociaż po ulicach wciąż jeszcze telepoczą się autokary – tym razem prawie wyłącznie z niemieckimi turystami. Jak one wykręcają na wąskich, miejskich uliczkach, wciąż nie mam pojęcia, ale jakoś sobie radzą. A dookoła wiecie, woda… przyjmująca teraz tak ciężkie, głębokie barwy, że aż się zdaje, iż można po niej chodzić, znaczy do czasu się zdaje oczywiście. Próbowałam, jednak kurcze nie można!!!
LOL
W ogródkach na Wyspie trwa oczywiście lekkie poruszenie. To jeszcze nie jesień, gdy wycina się, sprząta i ogarnia zieloną przestrzeń – bez urazy, ale u nas jak w Irlandii, trawa zawsze zieleńsza po naszej stronie. Nosz kurcze nie robi się z niej coś pomarszczonego i pożółkłego. Pod śniegiem pozostaje wciąż smacznie radosna. Ale poruszenie jest. Tutaj kończą się maliny, tam borówki, a tutaj pod domem jabłka można nabyć – oczywiście nasycone Wyspą. Jadąc przez tak zwaną wioskowość polną mijamy albo całkiem białe pola – resztki po rzepaku, albo kurcze zaorane, albo ino kukurydza. Pierun wie, czy to GMO, czy nie, ale problem z pszczołami mamy jak wszyscy. Znaczy, mamy, że ich wiecie, nie mamy. Co prawda ostatnio jakby pasiek przybyło, ale wciąż… w pszczelarstwie troszku kiszka. Za to miód na Wyspie piękny, cudny i przesmaczny. No i wodę teraz też produkujemy, jakbyście jeszcze owej nowości świadomi nie byli. Znaczy, bez urazy w kranie płynie taka smaczna, że pod prysznicem człowiek się opija jej jak spragniony bączek, ale… to co butelkują, to oczywiście źródlanka taka. Za flaszkę trzeba tyle zapłacić, że człowiek woli pójść i grzduknąć sobie z kałuży! Ale butelki przepiękne. Szklane z wielkim B na froncie. To się nazywa dizajn Wam powiem, minimalistycznie uroczy, więc od tego sezonu przybywajcie po miód, wodę i musztardę. No i oczywiście po słodki zapach, czyste pływania… drzewa, widoki i artystów.
Bo wiecie, Wyspa to wiele więcej, niż ktoś Wam powiedział, wiele więcej niż mówią reklamy i jeszcze więcej!!!