„Wynurzył się z wód niebieskich i kobaltowych, wzburzonych i przyciężkich… tak po prostu na oczach skulonej, miotanej wiatrem i drobniutkim piaskiem szorowanej Wiedźmy Wrony Pożartej, wylazł w całej swej okazałości. Na jej obydwu oczach, znaczy tkwiących wciąż w tej samej czaszce, jak zwykle, ale jednak lekko zaczerwienionych, bo przecież i wiatr i piasek i chłód… Nie skulony wystąpił z chłoszczących go fal i ukazał się jej w całej gołej okazałości. A na plaży czekały na niego one dwa… Ogar Dobra i Ogar Zła. Bo nie były takie głupie, by w równie chłoszczącym wietrze moczyć swoje ciepłe, okutane w warstwy futerka, psie dupska.
Bez urazy, nie chodzi o to, że Wiedźma Wrona nigdy gołego chłopa na oczy własne nie widziała, bo widziała, ale jednak wiecie… tutaj przecież miał miejsce MAJESTAT, BAŚNIOWOŚĆ i wszelaka CZOŁOBITNOŚĆ, ale jak bić czołem w piachu, gdy nad tobą wiszą… eeeeee Świętego Prześwięte Elementy? Nagle cień wielki cię obejmuje, nagle jasność jakaś dziwna przed gałkami się objawia i już wiesz, że jakoś kwestia kubka mleka i ciasteczek… nie jest ci bliska.
Naprawdę trudno Wiedźmę Ptaszydło zbić z konia, znaczy tropu, czy ogólnie wprawić ją w zafajdane skonfundowanie, ale tym razem światu się udało. Po prostu. Pokarało ją ciągłe patrzenie przez obiektyw i Wielki Bóg Zooma się na niej zemścił, a mściwy skurczybyk jest przeraźliwie, uwierzcie… I jej marzenia o przejażdżce na saniach poległy w piachu, doczołgały się do morza, dopłynęły na głęboką głębokość i nawet nie robiąc bulbulbul… zatonęły. I zapomniał o nich świat. A obydwa ogary spojrzały na kobietę w wieku średnim z pluszowym misiem, otrząsnęły się z piaskowości i podały jej rózgę.
I tak Wiedźma Wrona Pożarta dostąpiła zarazem największego Wbaśniowejścia, jak i Zbaśnioupadku. W jednej chwili jej świat przeszedł z formy „aj jakie to urocze”, do „ajajajaj kurna cholera” i to wyłącznie przez brak okrycia. Jakby ono miało jakieś znaczenie… a może i ma? Po owym doświadczeniu nie do końca metafizycznym, zaległa na podłodze i odmówiła komentarzy. I tylko Ojeblik – mała, ucięta i maksymalnie sfiksowana główka… czuła się z tym wszystkim doskonale.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
No tak… po prostu się kąpał. Znaczy wiecie, pływać próbował, ale fale były spore, raczej długo się nie pomoczył. I psy miał fajne i wyglądał jak Święty Mikołaj. Znaczy bez ubranka, ale kompletnie jak on. Tak zupełnie i całkiem. Wiecie… cudowne to było. W czasach, gdy dziewczynkom i kobietom nakazuje się noszenie chust, zakazuje się krótkich spódniczek, bo podobno urażają islamistów, nie wolno się uśmiechać, być szefem mężczyzny i tak dalej… goli ludzie na plaży są moją wolnością. Naturalnością i normalnością!!! Dziękuję światu, że pokochałam tę jego cząstkę, na której zwyczajnie wolno być gołym w swoim ogródku. Wskoczyć do wody – też gołym i ogólnie mówiąc nie robić z siebie cyrku na plaży, jak trzeba kostium zamienić na suche gacie. Bo wiecie, na Wyspie nie robi się cyrku, gdy chodzi o ciuchy. Ogólnie mówiąc większość i tak chodzi w roboczych kombinezonach, wygoda jest najważniejsza. A i wiecie, większość z nas zawsze jest w robocie, nawet jak robi zakupy, no i po kiego ubierać się na spacer do lasu, nad morze, czy rzeczkę…
A Święty… był niesamowity. Taki normalnie otłuszczony, co dla współczesności szkieletów wydawać się musi totalną degrengoladą. Bo jakoś w tych czasach nie wolno być zwyczajnie grubiutkim tylko dlatego, że się jest grubiutkim. Żre się tyle ile chuda sąsiadka, chodzi się i ćwiczy, ale i tak dupsko rośnie czy brzuch… no i co? Ludzie nie mogą być jak z foremki do ciastek, choć fajną ostatnio widziąłam, w kształcie małej sówki. Cudna była, ale wiecie, mi ciastek nie wolno, grubas ze mnie… chudym też nie wolno, to serio po cholerę są te ciastka na świecie?
Kąpiele na gołego na Wyspie to normalność. Cudowna, frywolna, wolna normalność, która może zniknąć… wiadomo dlaczego. I wiecie co? Wkurza mnie to!!! Nagle starszym osobom, przyzwyczajonym do wyspowych normalności, do swobody i docierania rowerem wszędzie i nieprzepraszania za to, że się posiada cycki!!! Serio!!!
Wrzosy się cudownie rozpleniły w tym roku i po raz pierwszy mogłam obserwować w jaki fajny sposób wzrastają żywopłoty. Szybkie są bestie. W ciągu roku już pół płotu!!! Ale wróćmy do wrzosów. Takie są w odcieniach bardziej różowawych niż fioletowych, wysokie, jeszcze nie do końca rozwinięte, ale pałer już widać i… wiedzieliście, że stare wrzosy zdolne są stworzyć ogrone pagórki? Ja nie wiedziałam. Wrzosy były zawsze czymś niskosiępłożącym, co zawadzało między trawami i mchami, a teraz, na skałach, jakby tworzą drzewne twory i pokazują coś… całkiem innego. Pięknego, niesamowitego, szalonego może nawet.
Wiecie jakie to zatykające zmysły, gdy stoi się na wysokich skałach, ponad powierzcnią wzburzonego morza, na horyzoncie kilka małych wysepek, po prawej linia brzegowa zakręca, błyszczą się nad nią dachy, błyskają oknami domki, żółcą się powoli drzewa… a na tych skałach te wrzosy, niczym obietnica miękkości, a jednak kurcze kłują strasznie. Na polach namiotowych, na campingach cisza. Trawa powoli odbudowuje swoje, lekko zażółcone przestrzenie. W końcu nic tak nie przycina mocy, jak namiot. Dzięki niemu można nieźle wyplenić chwasty. A pomiędzy tą zaprzeszłą gonitwą za spokojnością, zobaczeniem wszystkiego i nie wysłaniem znajomym kartek i przezentów, rosną sobie młodziutkie, karłowate dęby.
Cudowne są, takie dzielne, odważne i silne…
Ale miało być o gołym Świętym, co nie? Niech więc będzie. Następnym razem, jak zobaczę go i mnie nie wmuruje w ruchome piaski i dziwne robale… no właśnie, na plaży znalazłam całe łachy jakiś takich białych larw… BLEEEEEEEEEEEEEE!!! Ciekawe czym one są? I dlaczego ptaki ich jeszcze nie dorwały? Na pewno są smaczne… znaczy nie próbowałam, no ale. Pamiętać należy, by nie pytać Świętego jak jest goły o prezenty, bo wiecie, jeden z jego psów może nagle podarować wam rózgę i to całkiem sporych rozmiarów. Dodatkowo bardzo, przerażająo i skrupulatnie obślinioną!!! Wiecie, widać coś za coś… naga prawda!!!