Pan Tealight i Dwa ognie…

„Jedna piłka, dwie drużyny… bez siatki, macek, koszyków i pałek. Ot zwyczajność, a jednocześnie groza i zło, strach, przerażenie i wszelaka niemoc ściągająca i depilująca twoje zmysły w momencie, gdy piłka leci właśnie na ciebie. Ale wiecie, jakoś trzeba było rozwiązać problem ostatniego ciasteczka z jeżynami. No i…

… jesień szła, rozerwać się trzeba…

Boisko zostało udeptane, a raczej utwardzone zestawem ponętnie krągłych i twardych ciał, toczonych to w tą, to w drugą. Śpiących, ponętnie poddających się owym zabiegom… ciał. No i mogli zacząć. Tak po prostu. Wyrzucona w górę piłka – ot flak jakowyś, skórzana poszewka, trochę powietrza wątpliwej świeżości, na tym cena – i pac… pac pac pac!!! Pacaj go na prawo i lewo!!!

Bo przecież konflikty to rzecz zwyczajna. Ktoś ci zaiwani ukochany kubeczek i wypije w nim coś smrodliwego, ktoś inny znowu posprząta to, co miało być niesprzątane, a potem… pogoda jest nie taka, jak zamawiałeś, a nie wiadomo kogo za to winić, bo przecież Płanetnikom już nikt za robotę nie płaci, wszystko się w kosmosie sypie, wiecie, Południce, Północnice… nie ma nadziei…

… więc trzeba zagrać. Uwidacznić swoją złość, ukształtować winy w kary i ogólnie mówiąc pokazać kogo się lubi najmniej, a kogo najmocniej, no i do kogo znowu czuje się miętę, hosannę i cielesny awemaryjon. A gra w dwa ognie zawsze była tak… niewinna. W końcu przecież przypierdolenie komuś piłką nie jest czymś ZŁYM. Dwa wiszące nad tobą anioły, jeden czerowny, drugi żółty, wcale nie piorunują przegranych…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_0379

Niby wiecie…

…jesień już prawie, więc dla wielu nici z kąpieli, a jednak…

… nadal spotkac można radosne golasy pryskające dookoła turkusową wodą. I szmaragdową wodą. I pianką z grzywaczy, bo przecież teraz morze coraz częściej lekko wzburzone. Albo bardziej niż lekko. Czyste wody z hukiem roztrzaskują się na falochronach, ale jeśli chodzi o piaszczyste południe Wyspy, to tutaj, na owych płyciznach Dueodde… jest spokojnie. Nie, no pewnie, że wiatr łeb urywa, a drobiutki niczym pył, bieluśki prawie, piaseczek wbija się gdziekolwiek da radę – a da radę wszędzie, serio, wystarczy ściągnąć gacie pod prysznice i proszę, macie swoją domową plażę!!! Znaczy golasy… można spotkać takie tylko wskakujące do wody i szybko z niej umykające, albo te towarzyszące ludziom okutanym w kurtki, które dłużej zabawiają w morskości. Pływają, taplają się… bo woda zachęca. Przecież wcale nie jest zimna, a czysta jak marzenie kryształowe, wiecie takie o zamku, pantofelkach i służbie, która to wszystko będzie sprzątać. Na brzegu bialutkim nie tańczą fale. One raczej się rozpełzają i po ubitej nietoni rozciągają sowoje lustrzane odbicia. Pozostawiając po sobie taflę, która spogląda w nas, w was i całą tę resztę. Błękitną, która na biało-kremowej piaszczystości zdaje się być niemożliwą. Piękną, gładką, wilgotną, aż chce się ją zbrukać śladem stopy, bo przecież natura zaraz wszystko naprawi!!!

Dookoła wydmy działają. Wciąż się zmieniają. Cała ta gra w górki i pagórki zdaje się być całkiem niewidzialna dla zabieganej Turyścizny, ale ja sobie w niej przysiądę i poczekam, aż coś mnie przysypie i zasypie. Aż obudzą się owe kawałki drzew, stare smoki, niegdyś szumiące w przestworzach, teraz tylko czekające na jakąś szansę, a może odpoczywające w pożyciu? Czy jeżeli tu zostanę, to zwyczajnie mnie przysypią, zakryją? Ale czy można poprosić o opcję z nieodkrywaniem, bo świat ostatnio przeraża? Można? Bo spogladając na drzewa na wydmach – maleńkie, dziarskie brzózki – i te otaczajace piaski, to wszelakie kształty są jak najbardziej pożądane. Im bardziej powyginana sosenka, tym lepiej. Im więcej szyszek, tym lepiej… i tylko ta stojąca ponad wszystkim latarnia taka dziwna. Rzeczywiście przypomina starego, zgryźliwego i puszącego się jogina. Serio!!! Nawet piękne wrzosowiska, takie wystające z owej bieli piaszczystej, takie zaskakujace, dobrze się tutaj czujące… nie są w stanie zatkać jego dumności.

IMG_0196

Oj tak, wrzosy widać lubią piaski i solone powietrze. I trawy z pędzelkami je lubią, bo poza nimi to nikt więcej chyba. Spaceruje sobie człowiek, czy raczej brodzi w tej piaszczystości, starając się trzymać ścieżki, w górę i w dół i znowu w górę. Morze wydawało się być tak niedaleko, ale z czasem, z każdym kolejnym krokiem rodzi się we mnie zwątpienie – że może to jednak nie ta strona, może Mniejszy Kraniec Świata wciąż się poszerza, goniąc Kosmos, że może się zgubiłam… gdy docieram w końcu do fal i wilgoci, nagle uświadamiam sobie wietrzność, która tam na wydmach otoczyła mnie krystaliczną powierzchnią. Niczym pierniczony pączek w sypkim, miałkim cukrze. Tam na wydmach tak wiele nie czuć. Ni piasku uderzającego w oczodoły, ni traw kłujących przez spodnie, a potem doprowadzajacych do szaleństwa swędzeniem, ni owego czasozałamania. Tych kotlinek i górek, pagórków i wąwozów – całej tej zmienności. Krajobraz księżycowy z innej ziemi…

Po prawej srebrzystość, po lewej błękity i fiolety. Oto podział jesienny nieboskłonu. Nisko, coraz niżej opadające słońce i ciemność docierająca do nas coraz szybciej, zostająca na dłużej, częściej skąpana w szarości dnia, która wybrzmiewa kroplami deszczów. A jednak na wydmach cisza jakaś taka, szczególnie w załamaniach śnieżno-piaszczystych kreacji. Bo przecież tutaj ten piasek jak śnieg, ino, że nietopniejący. Piękny, błyszczący, oślepiający… i te wrzosy. Co za bajka. Dąłby się nakręcić tutaj co najmniej Startreka, albo i Gwizdne wojny, czy coś w ten inny deseń, wiecie kosmicznego.

A może Alfa?

Na stoiskach przydomowych można nabyć maliny, jeżyny i oczywiście jabłka. Asz te skurczybyki pachnąć potrafią. W większości albo są takimi, które muszą poleżeć dłużej, domagając się odpoczynku i zimowych wieczorów, albo smakują jak papierówki, ale pachną… pachną wszystkie doskonale!!! Aż by człek je sobie między gacie upchnął, gdyby nie groza lekko wietrzejącego, gnijącego odlotu! Bo pachną… jakoś tak jak zawsze, bezpiecznie i swojsko, po staremu, jak wtedy, gdy człek na bosaka poprzez łąkę pełną krowich placków pomykał i zwyczajnie niczego się nie bał. A na brzegu tej łąki papierówki rosły, które – co zaskakujące – miejscami miały czerwone kropki i najsmaczniejsze na świecie były!!! A już racuchy z nich… a knedle ze śliwkami, leniwe… ekhm, no sorry, zjadłabym kopytka!!!

IMG_0187

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.