„Chude nogi, długie nogi, zgrabne nogi?
Bezecne, bezczelne, cudaczne. Korpusy zgrabne, szczupłe, ale nie przecinkowate, raczej mile uformowane… wiecie, dla oka przyjemne. Takie, że chcecie dotknąć, sprawdzić jak bardzo są gładkie. I nie jest ważnym, czy wyginają się ino po ludzku, czy jednak po robalowemu w drugą stronę też… chociaż może dla niektórych tylko to jest ważne? Wiecie, tych niektórych…
Od kilku tygodni siedziały na oknach Chatki Wiedźmy i puszyły się. Machały skrzydłami, starały się uniknąć powiewów albo suszyły te swoje obleśnie smukłe i połyskujące skrzydełka, całkiem bez łupieżu!!! Z tymi łbami na owych gładkościach, z tą nieruchomością, a jednocześnie gracją, choć niesprawdzalną, sprawiły, że w końcu Wiedźma Wrona Pożarta spojrzała na siebie i dostała gorączki. Znaczy wiecie, podejrzewała, że to jednak Chowaniec coś przytargał z roboty, ale głupio było tak wprost mu to powiedzieć, więc… patrzyła dalej i widziała w sobie wszystko to, czego ONE nie miały. Tłuszczości, obłości, brak skrzydeł…
Ale im to nie przeszkadzało, nic a nic. Swoimi chudziutkimi, zgrabnymi nóżkami, w liczbie większej niż wiedźmowa, trzymały się szyby. Jakby nie do końca zawierzały wolności, jakby gdzieś tam było coś, co je przerażało. Cudacznice Bezwstydnice. Wielkie, komarowopodobne stwory, z którymi serio nikt nie potrafił się dogadać. Gubiące nóżki, jak tylko coś lub ktoś na nie dmuchnęło… Od dłuższego czasu gapili się na nie wszyscy w Białym Domostwie, nie zauważając odnóży lekko zwisających z ust Ojeblika – małej, uciętej główki. Bo przynajmniej ona pamiętała, co oznacza ochrona własnego… ekhm, środowiska.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Imperium Księżyca w pełni” – … Indianie. Zakochałam się w nich chyba przez Karola Maya. Gdzieś miałam, że on sam nigdy ich nie oglądał. Ekranizcje też miałam gdzieś, tylko książki malowały we mnie obraz cudownej, dzielnej i niesamowitej nacji. Z czasem wiadomo, zaczęłam sięgać po „mądrzejsze” opowieści i… zaginęłam. Nic już nie było takie same, nic z tego, w czym mnie wychowano… Wiecie, kolejny dowód na to, że kobiety nie powinny sięgać po książki, bo wiecie, uczą sie nazbyt szybko i… zmieniają!!! HA HA HA!!!
… ale co w nich takiego jest? Nie wiem? Magia? Wiara? Prostota i naturalność życia, a może jednak to, że USA zrobiło ich w konia. Całkiem szalonego? I dlaczego Komancze? Bo tak naprawdę mniej o nich wiem, niż o Apaczach czy Siuksach. A to co wiem, zawsze dobrze sobie odświeżyć, tym bardziej… że opowieśc wciąga. Jakbyśmy cofali się w czasie i zatapiali w dziwnej spokojności, pasji życia. Poznajemy osobowości, powiązane z plemieniem postacie, ich życie…
Nie wiem, czy wielu z Was lubi monografie, ale jeżeli tak, to serdecznie polecam!!! Nie tylko pasjonatom świata przed USA… nie tylko tym, którzy kochają tamte czasy, tamte społeczności, ale ludziom spragnionych… ludzi. Bo w tej opowieści wiele Was może zaskoczyć, naprawdę. Możecie poznać prawdziwe, a jakże szybko zapomniane czasy, bohaterów, którym odmówiono pomników, to, czego odmawiają książki historyczne… mity stępujące na ziemię, baśnie, legendy i opowieści.
Trawy…
Jest coś takiego we wczesnojesiennych trawach. Wiecie, coś takiego więcej, coś przerażającego, ale i tłumaczącego tak wiele. Coś niesamowitego, ale i całkiem swojskiego. Coś magicznego, wiecie, w stylu: dotknij mnie, a zmienię Cię w żabę i to nie całkiem malutką i słodką, ale wprost przeciwnie, w wielką, kostropatą, ogromnie obrzydliwą ropuchę!!! I to wieczeni głodną wiecie, co to stać musi spokojnie, a potem umiejętnie wyciągnąć jęzor i tłustą muszkę sobie ułapić. A potem kolejną, i kolejną i kolejną. Wiecie taka raczej powolna egzystencja.
No coś jest w tych trawach. Nagle już tylko dołem lekko zielonkawe, długie miejscami, pnące się do słońca w owych złotych barwach. Przekształcone. Dumne z tego, że przetrwały kolejny sezon nie ożarte, nie zdeptane, albo może podniosły się po jakiejś tragedii, bo przecież ludzie, czy owce to wiadomo, niebzyt dbają o trawy. No chyba, że coś zgubią. Znaczy ludzie, bo wiecie owce gubią na Wyspie na prawo i lewo, pod siebie zwykle… ale nie zbierają, zostawiają, a ludzie jak zgubią, to szukają. Hmmm, zabawne są takie kuleczki pooowcze. Niby to nie śmierdzi, niby nic, a dokonując pewnego eksperymentu, ekhm, jeżeli coś na trawy upadnie, to się trawom wiecie… rośnie lepiej. Jak z ludźmi to nie wiem, nei próbowała. Nie wiem nawet jak aplikować to takiej Turyściźnie. Bo przecież to też skarb Wyspy!
Takie wiecie, bobeczki owcze.
Trawy leciutko szumią i tańczą w podmuchach wiatru… znaczy jak halny i sztormowy, to kładą się pokornie, udowadniając po raz kolejny, że: „pokorne ciele dwie matki ssie”. A może lubią takie wiecie, nagrzane skały? Może chcą dotknąć tych innych traw, których w lekkich podmuchach nie mogą uczynić częścią siebie? A może to seks trawi taki trawy trawi? Eeee… znaczy wiecie no!!! Ha ha ha!!! A może jednak tajemnice natury są potężniejsze niż wyobraźnia?
Kto to wie?
Ciepłe wciąż dni wysupływują się z zimnych już nocy. Nagle temperatura spada w okolice 10 stopni i jest fajnie!!! Oj, jak fajnie jest, gdy jest zimno. Skarpety grube, książka, spacery dłuższe, bo już nie spływasz tak potem, a i więcej miejsca na ścieżkach… Nad brzegiem kołyszą się takie dziwne, fioletowe kwiaty, na wysokich patyczkach, wiecie, co potem przechodzą w taki meszek. Jakby dmuchawce, ale z ciemnymi ziarenkami w środku. No i dzwonki polne, te cudowne, maleńkie dzowneczki, takie delikatne, zagubione między trawami, tak drapiącymi, tak wysokimi… chyba dobrze im razem, ale te fioletowe wysokie? Te co lubią bardziej nad wodą, jak one się nazywają?
Ktoś wie?
Czy na starość człowiek odkrywa na nowo naturę. Tak wiecie w ponownie dziecięcej radosności, podskakując od kupki dzwonków do dzikich nienazwanych, od tych różowych i miękkich, po twarde, prawie skalniakowe. Tyle tego wszystkiego, tyle cudownego. Te trują, chociaż milusie, śliczne, misiowo-żółciutkie, a tamte są na gorączkę. Ale czy człowiek zapamięta które na co? Co z moją inteligencją, instynktem i czemu przysypia moje śmieciowe DNA!!!? Bo czym są te żółte i pomarańczowe chryzantemowo-cmentarne cosie na trawniku? No na pewno nie stokrotkami. Może jednak przemyśleć stworzneie zielnika? Może… na zimowe wieczory to niezły pomysł!!!?
W powietrzu czuć przez cały czas ową spokojność i zwolnienie. Nie mylić z rozwolnieniem. Jakby mniejsza ilość turystów tak naprawdę zmniejszała jakieś napięcie. Jakby coś w końcu pozwalało nie tylko na odpoczynek ludziom, ale i skałom, czy drzewom. I chociaż korci mnie pływanie, to jednak odrzucają galaretowate zezwłoki, no i chłodek… jak można być chorym w tak cudowną pogodę? No jak? Wiecie co… to jest problem w mieszkaniu na Wyspie, którą w lecie odwiedzają Turyścizny elementy, że przynoszą człowiekowi nieznane mikroby i zarazy. Dopiero człowiek zdążył się przyzwyczaić do owych zeszłorocznych a tu już ma nowe. I jak mam odpoczywać z przeciekającym kicholem? No jak? I jak szykować się na Kulturny Tydzień? No jak? Mam zamiar się ukulturalnić, a oni mnie tutaj kichają!!!? To ja mam zapinkę zniżkową, przypinkę magiczną, może w końcu obejrzę to, co dotąd było zwyczajnie dla mnie za drogie… ale jak ze zdartym charkotem gardłem? Jak z zawalonymi płuckami się ukulturalniać? W jaki sposób po prostu chłonąć… sztukę?
Znaczy sztukę wiedzy, nie mięsa…
Bo ten czas jest taki cudowny, niesamowity, duchowy prawie…
A może tylko nie mogę doczekać się zimy?