„Wrzosiewo już zaczynało kwitnąć.
Na skałach, bo kto tam w krainie magicznej dba o takie potrzeby jak ziemia, co nie? Pośród złotych traw, z których Wiedźma Wrona Pożarta próbowała właśnie upleść coś na kształt hełmu połączonego ze złocistą siateczką na włosy… ale wiecie, za toporna była, znaczy Wiedźma, nie sama złocistość… no bez przesady. Tylko ona jest w stanie być nieporadną, nie natura…
A on się grzymił.
Bo widzicie, na Wyspie nic nie uchodzi jego zmysłom. No jakby był jakimś Bogiem, czy czymś. Albo tworem, co w rzeczywistości o wszystkim tym śni, albo… nie no, bez przesady, pewnikiem ogólnie mówiąc wścibski był, a i własnego życia nie miał, to podglądał. A Wiedźma Wrona, ślepa jak kura, była łatwa do podglądania. Może i wybitnie nieciekawa, ale gdy się nie ma co się lubi, to wiecie, trza brać co jest i wmówić sobie, że serio przednia to Mościpanie rozrywka. Przednia ci powiadam, ale jak to sięnie przyłączysz, przecież zapraszam.
Przecież tak bardzo zapraszam.
Wiedźma Wrona Pożarta dość intensywnie masowała właśnie swoim dupskiem okoliczne skały Wrzosiewa, części Gudhjem, gdy coś ją tknęło, by tak jakoś… spojrzeć w morze. Jakaś wiecie, dłoń niewidzialna pociągnęła ją za zmysły, jakaś siła skłoniła, by komar użarł ją właśnie w łydkę, w połowie żarcia zrezygnował z posiłku, ale i tak… zabolało, więc pochyliła się, więc spojrzała we wkurzone fale, w owe grzywacze tak białe, że aż niebieskie, granat kobaltowy morskości…
I nic nie zobaczyła.
A on bulgocząc się zaśmiał.
Znowu…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Kwitną wrzosy.
I to wiecie… kwitną tak dyskretnie, powoli rozsmakowywując się w każdej chwili, liżąc każdą kroplę czasu, jakby wiedziały, że mają jego masę. Jakby nie dbały o etykietę, przyaciół i religie… Jakby wiedziały, że tylko mają to robić. Nic więcej. Jakiż to spokój… po prostu rosnąć i nie przejmując się problemami innych, które nagle zwalają ci na głowę i domagają, by się nimi zająć, a jak nie podoba im się rada, to wiecie, nagle jesteście i nieczuli i nietolerancjyjni i w ogóle to rasiści z was. Takie wrzosy to nie zastanawiają się czy wzrastać na fioletowo, czy jednak nie, po prostu takie coś mają w sobie i zwyczajnie z tym żyją. Czerpią z tego, co dała im natura. Rozwiajają się i może czasem tylko starają się uchylić, gdy jakiś przechodzący, lekko niecierpliwy już zwierzak chce sobie w nich posikać. Ale wiecie, to taki odruch, bo jeśli chodzi o całą resztę świata, to jakoś tak zwyczajnie… są scieżki i po nich kroczy świat, nie bacząc na ich rozkrzaczenie. Czasem ci wzrok opadnie na kolejną kwarcową żyłę, ale co tam. Przecież to wszystko razem takie zaskakujące, takie piękne…
… takie wrzosowe.
Wrzosy powoli zastępują to, czego brakowało, co było, i pokrywają to, co zdawało się dotąd być zdrewniałym kośćcem bardzo zmutowanego dinozaura. Fiolecą się, różowią, może i czerwienią i kremują… znaczy kremią? Podchodzę, zaglądam w każdy kielich, który rośnie sobie na owych choineczkach i nie wierzę. Bo zwyczajnie jest to tak bardzo niemożliwe… a może tylko zwyczajne, a zapomniane przez ludzi i czas i świat, i w ogóle? I jeszcze te złote trawy. One serio są złote. Wysokie, tak na metr dwadzieścia i mają kitkę na górze oczywiście i tlepią się na wietrze i wsłuchane w fale uderzające o wszystko co pod nimi, zgrywają się z dźwiękami i tańczą. I tańczą tak, że chce ci się tańczyć wraz z nimi, ale kurna, co sobie ludzie pomyślą… ale przecież nie ma ludzi. Jest tylko jakiś starszy pan w niesamowicie białym, letnim garniturze, z zawadiacko przekrzywionym, ale i mocno siedzącym na głowie kapelusikiem. Tylko on… i wiecie, też się jakoś tak kiwa. Wcześniej oglądał fale, a teraz po prostu siedzi i patrzy na wszystko. Na wybrzeże zakręcające gdzieś tam, na ryby, które muszą tam gdzieś być, na chwilową bezptaszność no i oczywiście na wrzosy, trawy i drzewa.
Trudno się łazi po skałach pokrytych różnymi trawami. Jak wiecie, po poduszkach. Łatwo skręcić nogę, bo się kurcze uginają i nawet się nie obejrzycie, jak lądujecie w sporej szczelinie, wąwozie też i ogólnie mówiąc… uważajcie! Szczególnie jak sięgacie po te czerwone, dzikie jabłuszka. Oblepiają gałęzie, jakbyście umieścili w worku cukru mokry patyczek. Oblepione!!! Pomiędzy nimi zielone listeczki krzyczą, wrzeszczą, no i ogólnie mówiąc głośne są… nie chcą zostać zmiażdżone i nie do końca wiedzą, czy chcą, by wydarzyło się to, o czym im opowiadano całe lato… że spadną. Że nagle pojawią się na ziemi i wszystko zacznie się od nowa! Nie wierzą, że jabłka też spadną, nikt im nie powiedział i czują się z tym kiepsko, więc obmyślają plan, jakby tutaj tak zwalić te czerwieniejące się korale… panoszące się, bo przecież listki były tutaj wcześniej, o kwiatach już nie pamiętają.
Pierwsze liście – brzozowe i mało identyfikowalne, może osiki, może i lipy, kładą się na asfalcie i pomiędzy trawami. Lekko złotawe, żółtawe, zmęczone, ale dumne z siebie, że pierwsze. Te bardziej ekstrawaganckie rzucają się na ludzi. Jak perwersyjni, ekspresyjni jeźdźcy ludziów przylepiają się im do włosów, do ramion, do nóg, niektóre wkradają się pod coraz większe okrycia, inne znowu… pudłują, no i lądują na torbie, plecaku, albo wiecie… na psie!!!
Trochę to gwałt na ludzkiej osobowości, ale tak ślicznie pachną… jakby stałością. Jakby niezmiennością. Czymś takim bezpiecznym, stałym, owym oparciem mitycznym, obietnicą, że wszystko będzie okej, że wcale nie trzeba się znowu chować pod stołem, że burze się skończyły, a zima nas wszystkich kocha… a może to tylko Wyspa? Znowu ona? A może coś mniej, więcej, pośrednio…
Nikt się nie skarży na liście, na razie.
A może po prostu nikt ich nie słucha?