„Szła Wiedźma Wrona Pożarta przez Łubinowe Pole.
Szła i wąchała. Nasycała się tym aromatem, kąpała w nim, brodziła, pływała i zwyczajnie tonęła. A jak tonęła, to już nic nie miało znaczenia, ni padający deszcz, ni wietrzne podmuchy, niż… cokolwiek innego.
Łubinowe Pole… pojawiało się raz w roku.
Na dzień, czasem dwa, albo pięć nocy i pół dnia, wiecie, całkiem niedefiniowalnie. Po prostu albo trafiałeś na nie, albo nie. I choć Wiedźma Wrona już myślała, że w tym roku przeszło jej owo widowisko i doświadczenie koło tyłka i nosa, to jednak… po prostu nagle się spojawiło. Tam gdzie zawsze, więc bez urazy, ale niewielkie to zdziwienie, otocozne burzowymi chmurami, ciężkimi, groźnymi, ale wiecie, z taką dziwną manierą w kształtach, by zawsze mieć na podorędziu słowa: ale my tylko przecież żartujemy!!! … więc, gdy tylko je zobaczyła, wyskoczyła ze swojej błękitnej karocy prowadzonej przez Chowańca i… całkiem zapominając, że przecież jutro mają rocznicę ślubu, zatopiła się lekko zdradzicko pomiędzy owe falliczne, skręcające się, odnajdujące zakazane miejsca… peniski kolorowe. Z listeczkami!!! Różowe i fioletowe, fioletowe i kremowe, białe prawie i czerwonawe, a nawet żółtawe takie. A wszystkie równo poznaczone kroplami deszczu, który tak serio wcale się jeszcze nie skończył…
Wyskoczyła i po prostu przeniosła się na chwilę w świat zapachów i Nicmnienieobchodzenia. W słodkie Nicnierobienie i Nicniemyślenie. Po prostu wąchanie, ubieranie się w zapach, w słodycz jakąś taką, wciąganie go i zasysanie. Pławienie się i nagłe obmywanie intymności… Po prostu. A Arsen… cóż, jak zwykle ją obserwował, bo była jedyna i mało okazjonalna. Nie, no pewno, że większość ludzi zdolnych zintegrować w sobie poczucie piękna zatrzymywało się przy jego polu, dzięki czemu on mógł zajumać małe i większe conieco z ich serc, duszy i kieszenie… ale jednak ona, no nic nie miała. Buty jakieś rozczłapane, gacie tanie, bluza z dziurami, ale ten wyraz twarzy, oj gdyby mógł go mieć, ale jak?
A Chowaniec? No cóż, on tylko siedział i smarkał w karocy melodyjnie, donośnie i lekko… żałośnie. Jak zwykle niczego nie widział.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Broadchurch” – … boli. Najzwyczajniej w świecie ta powieść boli. Bo w tej powieści, tylko przez tych, którzy jej nie przeczytali nazywanej kryminałem… napisanej na podstawie serialu telewizyjnego… nic nie jest ozywiste. Nic nie jest wesołe i jednoznaczne. Nic nie jest zwyczajne.
Oto maleńkie miasteczko, oto jego mieszkańcy, oto i śmierć chłopca. Samobójstwo? A może jednak morderstwo? W tak niewielkiej społeczności oczywiście odbija się ona na wszystkich. Na wierzch wypływają mniejsze lub większe grzechy mieszkańców. Szkielety sypią się z szaf, demony rozpościerają swoje skrzydła… ale są oni, sierżant Miller i komisarz Hardy. Ona mieszka tutaj, on jest nowy, ale też obarczony przeszłością. Czy uda im się dociec prawdy? Czy uda im się docieć prawdy i z nią żyć?
Powieść boli przeraźliwie. Mimo malowniczości nadmorskiego miasteczka nic nie jest tuaj wakacyjne. Bliżej treści do psychologicznego rozebrania na cząstki społeczności naznaczonej bólem, niż zwykłego kryminału. Bo mimo niewielkiej pojemności, w jakiś niesamowity sposób udało się Erin Kelly umieścić tutaj osobowość każdego z bohaterów. Choćby najmniej znaczącego, choćby… niewinnego? To pełnia wrażliwości, odbicie emocji, które wypływają ze stron i rzucają się na ciebie, sprawiając, że uświadamiasz sobie, iż nic nie jest pewne, nic nie jest niepewne, nic nie jest… zapisane? Niczego nie można tak naprawdę wybaczyć…
Dla odważnych i spragnionych dobrej lektury! I tak, książka jest o wiele lepsza niż serial!!! Obejrzałam!
Pole łubinów.
Jedziesz sobie, jedziesz… na zakupy, bo przecież we wrześniu zamykają sklepy i pierun wie, czy wszystkie otworzą się przed Świętami, więc trzeba nabyć kartki i takie tam teraz. Dlatego jedziesz… i patrzysz. A ponad tobą chmury, a po prawej łubiny. Najpierw patrzysz na chmury i myślisz sobie, że może i to niebo w końcu zwaliło się nam na głowy, jak to miało się stać w Galii, a potem, tak nagle i z zaskoczenia, dociera do niego, że to łubiny. Piękne i rozkwitnięte. Jedne jeszcze nie do końca wypełnione kwiatami, inne znowu miejscami już w ziarenkach, ale przede wszystkim rozkwitnięte. Nie możesz się powstrzymać i drobiąc i podskakując, wymijając kałuże i obawiając się gromu, który w końcu cię rąbnie, idziesz w to pole… i dociera do ciebie, że łubin pachnie. Niby nie pierwszy raz, gdy człek łubin ogląda, a jednak, ten mocny, ociężały i mleczny zapach, dociera do mnie po raz pierwszy.
Oszałamiający i piękny.
Idziesz przez łubinowe pole i nagle wszystko jest takie lepsze, ładniejsze i łatwiejsze. Bo pachnie. Bo są kolory… bo jest jakoś tak inaczej. A przecież to tylko kwiaty? A może AŻ kwiaty? Zwykły nawóz i pokarm dla pszczółek, a tak bardzo cieszy. Łaziliście kiedyś po kwietnym polu? Po tym prostokącie, który serio nie ma nic innego do roboty jak kwitnąć!!! Kolorowić się, bo przecież te łubiny to i w odcieniach kremów i fioletów, różowości i innych odmian czerwonych. No i zielonych liści, które wciąż połyskują diamencikami… eeee nie, no raczej brylancikami deszczowych kuleczek.
Gdy przekwitną, zostaną zaorane. Wiecie co, kurcze wydaje mi się, że powinny dostać co najmniej jakiś medal! Albo pomnik i emeryturę dożywotnią, znaczy chyba zawsze są dożywotnie, ale… wysoką emeryturę!!! A może rentę?
Chmury i kwiaty.
A pomiędzy nimi kolory tej całej pomiędzystości. Wiecie, tego, co już nie jest niebem, chociaż jest, ale też i nie jest ziemią, choć nie jest. Z powodu deszczowej przemiło aury, wszystko ma ten szaleńczy, zaskakujący, lekko połyskujący, dziwnie halogenowy odcień lapis lazuli. Aż człowiek nie wierzy, więc zdjęcie za zdjęciem trzaska… a i tak nie wychodzi jakby chciał. Jakby to od człowieka, od oczu i powonienia zależało to jak widzi. Jak odbiera, jak naprawdę opisuje. Bo przecież deszcz pada, wielkie krople walą jakby w amoku, a potem nagle ostre słońce wywala jęzor zza chmur. Przegląda się w kałużach, lekko poprawia ich kształt i po chwili znowu się chowa!!!
Dziwna pooda.
Podobno w Południowej Afryce nazywają taką małpim weselem, wiedzieliście o tym? Ja nie. Podobno w takie deszczowo-słoneczne aury małpeczki się przytulają parami. Cóż za słodycz!!! Tutaj też, znaczy wiecie, nie małpy… tutaj nieliczne pozostałości Turyścizny tulą się do krzaczków i drzewek, do choćby milimetrowych powierzchni odcinających ich od deszczu. I mają na sobie… czerwone płaszczyki przeciwdeszczowe? Co to? Jakaś nowa moda? Podobno w Japonii robią teraz kąpielowe kostiumy z reklamówek, więc… nie dziwuję się.
Przecinka drzew, czyli jesień jak nic.
Wiecie, fajna jest jesień na Wyspie. Czy deszczowa, czy słonecznie kolorowa, zawsze jakaś tak luzująca. Jakby w końcu sama natura dawała człowiekowi zezwolenie na odpoczynek. Szkoda tylko, że kurcze nie wypisuje usprawiedliwień? Ech, przydałyby się. Szczególnie, jak człeka nagle dodatkowo dopada obrzydliwe przeziębienie, sklonowane z grypą i anginą, które pozostaje w bliskich związkach z febrą!!!