Pan Tealight i Fabryka Baśniowości…

„Zwykle był smok i ona. Potem on i przeszkody. A ponieważ on zwykle miał konia, ale sam nie skakał, więc dobrze było mu dać przyjaciela, albo pierścień, czy fajne buty. No i wiecie, czapka musi być też!!! Albo drużyna… kurcze taka drużyna może być super, bo wybijasz część, ale zawsze kogoś można zreinkarnować, albo wiecie, przemienić na ducha, upierdliwy czajnik, czy inną grzałkę wypełnić jego niecielesnością. No i zawsze z drużyny ktoś ci zostaje, by na końcu go ożenić. Najczęściej przy widocznym sprzeciwie, ale co tam… przecież bajki się kończą w tym miejscu.

Cały problem był w tym, że gdy Pan Tealight dostał grant na zabawy w Fabryce Baśniowości, to nie miał weny, więc zagonił do roboty Wiedźmę Wronę Pożartą i Ojeblika. I to był wielki błąd. Taki na miarę końca świata, Jeźdźców Apokalipsy wystąpujących topless i… trzech wulkanów.

Niby wszystko było takie bezstresowe, wiecie praca w domu, w ukochanym fotelu, nawet mieli takie figurki, którymi sobie pomagali w tworzeniu historii, ale… Bo Ojeblik to zawsze wszystko chciał starodawnie i romantycznie, a jego panowie zawsze musieli być muskanie wymuskani. I jeszcze wysocy, pewno jakiś kompleks, ale co tam. Za to Wiedźma Wrona Pożarta zaczynała od faceta, kobiety i wiedźmy, no i potem wiedźma zwykle dostawała faceta, księcia się znaczy, robiła z niego seksualnego niewolnika, a z księżniczki, długowłosej, chudej blondynki – kolejny kompleks? – tworzyła wydmuszę, w której umieszczało się świeczkę, albo gromadkę srających świetlików, no i wiecie, w ramach wystroju wnętrza sobie nie odmawiała dygresji. Pan Tealight to ogólnie uważał, że nie jest w temacie, bo on stały w uczuciach, właściwie to kocha dwie kobiety, ale ta jedna kłuje, no i się sypie trochę, więc…

… to taki raczej skomplikowany związek.

Ale grant zobowiązywał, więc siedzieli i wymyślali. Pchły Czarodziejki, mieszkające w siennkiku Bursy dla Młodych Książąt… takie Eton bardziej, mierzyły się z Drożdżycami Panien Nieskromnych, wielce niepokorne Matki NieKrzestne szabelkami machały, skalpując, a czasem ucinając i to, co niezbyt owłosione. Ale już wszystko pobiły księżniczki i królewny z Emancypowanej Przedszkolni Panny Ewy. Nosz kurna, żadna się nie chciała żenić. Wszystkie chciały leżeć i pachnieć i niepracować, no i przede wszystkim mieć kotka, pieska i nie rodzić.

… takie czasy.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_8741 (2)

Z cyklu przeczytane: „Świat bez książąt” – … cudnie. Zastanawiam się ile tak naprawdę madrości autor przemycił w tej powieści. Ile w rzeczywistości treści ważnej, pod opowieści o trudach przyjaźni. Przyjaźni zderzającej się z miłością i dojrzewaniem.

Tym razem znane z pierwszego tomu dziewczyny, ponownie muszą zmierzyć się z konsekwencjami. Ale teraz to one same nabroiły. Bo widzicie, to co zrobiły, ma wielkie konsekwencje. A może i nawet OGROMNE. Bo widzicie, nie da się żyć tak, by innym nie pozwolić być sobą. Nie da się, tylko czy Sofia i Agata są w stanie to zrozumieć? Czy powrót do szkoły to coś tak złego? A może zwyczajnie nie pasują już do swojego miasteczka? Może zniego wyrosły?

Soman Chainani tylko pozornie napisał bajkę. W rzeczywistości to opowieść o dojrzewaniu, o unikalności, tajemnicach dorosłych, jednostronnym postrzeganiu świata – które serio nie jest dobrą sprawą. To niesamowita powieść… hmmm, no właśnie, dla kogo? Bo moim zdaniem dla wszystkich. Dla córek i mam, dla młodszych i starszych. Dla tych dorosłych, by przypomnieli sobie widzenie dziecięce świata, ale i tych młodszych, którzy często zapominają, że starsi byli już dziećmi. I wiecie, wielu z nich nimi zostało, a jeszcze więcej woli być dorosłymi.

Dla mnie Akademia to jedno z odkryć literackich tego sezonu!!!

IMG_6928 (2)

Ptaszki.

Taki mam dziwny problem. Chociaż nie do końca to jest problem, może raczej jakoś tak robi się trochę nerwowo, gdy po prostu wybierają dziwną porę dnia? Czy raczej późnej nocy? A może… no nie wiem. Bynajmniej chodzi o ptaszki. Dokładnie chodzi o plemię wróblowatych i młodych szpakowatych, które jakoś tak połączyły swoje życia i… no cóż, napadają na mój trawnik. Nagle… w okrutnym wrzasku cała zieleniowość zmienia się w poruszającą się czerniawość. Jakoś tak. Niespokojną, może i coś jedzącą, robaki latają z prawej na lewą, a dżdżownice tak odwalają salta, że paść można ze śmiechu. Piruety, gadżety, skręcenia, a nawet odrzucenia kawałka siebie i stworzenia dwóch z jednego. Bo cała sprawa w tym, że kurcze ptaszencje się wciąż napieprzają. Wciąż i wciąż i wciąż. Jakby każdy deptał każdmu po ogonie, albo i zwyczajnie po pierwszym robaku nagle się zaczyna. Czasem jeden z wróbli śledzi jedngo od kupki trawy do kupki mchów, od pierwszego spadłego z czereśni liścia, do malusieńkiego grzybka, który serio nie chce w tym brać udziału… i się zaczyna. Najpierw skrzek, potem obydwoje podskakują, pióra lecą, a potem… cisza i jedzenie. Ze szpakami jest podbnie! Skąd one mają tyle energii? No skąd? Może to jednak te robale? Może to owo robalowe białko?

Czy powinnam spróbować?

Bo widzicie, koniec lata – początek jesieni, to czas wszelakiej, żywieniowej bogatości. Na niewielkich stoiskach przy drodze, za garść koron można dostać i śliwki i maliny i oczywiście… bornholmskie jagody! Przepyszne małpiszony! Można też oczywiście poleźć na pole, gdzie za niewielką sumę, możesz sobie nazrywać ile chcesz, ale jeśli nie masz czasu, a i z plecami nie najlepiej, to zawsze możesz kupić. W czadowym tekturowym pudełeczku czai się pyszna, leśna jagodowość, ale wiecie… w troszkę większym rozmiarze. Przepyszne. Jak takie granatowe cukieraski! Cudowne… dzikusy czerniące zęby, z których potem serio z trudnością wydłubać można owe małe orzeszki… dzikość.

A może nie dzikość… a normalność?

IMG_9415 (3)

Może i wieczory zaczynają być chłodniejsze – z czego niesamowicie się cieszę – ale jednak amatorów kąpieli wciąż wiele. W Sandvig skaczą sobie z cudownego, drewniano – cementowego mola. Piękne drewno, lekko różowate, szalenie cudownie współgra z kolorami skał i kamieni. Bo przecież tutaj plaża może piaskowa i szeroka, ale jednak podłoże wodne pełne pięknych, malowniczych otoczaków. W promieniach jeszcze nie do końca zachodzącego słońca zdają się być klejnotami… a może tak naprawdę są nimi, ale nikt nie pozwala im się włączyć w klejnotową definicję? Bo takie są… klejnotowe. Może i rzeczywiscie umieszczenie jednego w naszyjniku nie byłoby całkiem dobrym pomysłem, no chyba że dla słonia? Ale jednak, w ciepłej wodzie, w której przy brzegu unoszą się implanty chełbiowe, kamyczki wyglądają czadowo!!! Błękit wody, jakby zagubiony, mierzy się z rdzawościami, zielonkawościami i żółcieniami. W jaki sposób to wszystko tworzy takie obrazy, że człowiek wątpi w swoją artystyczność? No przecież jesteśmy jednym… NATURO!!! Czemu przy tobie czuję się taka…

… całkiem mocno nieudolna?

No czemu?

Siedzisz sobie i gapisz się w morze. Takie spokojne, unoszące na sobie czadowo barwne kutro-statki, jeen się Kaśka nazywa, znaczy Katrina, ale to szczegół, co nie? No i wiecie, i inne cuda… wodorosty też i tych się na wodzie unoszących. A tym czasem w porcie w starym hotelu niemiecka grupa filmowa coś kręci. Pościągali ze ścian wszelkie bornholmskie napisy i udają, że to całkiem coś innego. Jak zobaczę jakiegoś aliena, albo innego gościa ze Startreka, to wiecie, no wcale, a wcale się nie zdziwię. Bo po Leprekonie w Gudhjem, co to upchnął złoto w kominie i trzasnął oczywiście do niego wielką tęczę, to jakoś nic mnie już nie zdziwi. Bo Wyspa ma magię. I raczej nie chowa jej w szufladzie pomiędzy stanikami i gaciami z koronki. Oj nie… ona ją pokazuje wszystkim i używa ile wlezie. Wiecie, taka tam wyspowa codzienność.

IMG_9969

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.