„Od kilku tygodni wszelka mniej lub bardziej żeńska część Białego Domostwa zajmowała się telewizją. A przynajmniej one tak to nazywały. Na wielkiej szmacie – coś jakby prześcieradło, ale takie, co wiele widziało, wiele słyszało, no i postanowiło zostać firanką w żeńskim akademiku – wyświetlały w przydomowym lasku obrazki. Malowane na kliszach przez Mikroszkopy – trollowe miśki i dziwnie zgrabnych i ruchliwych łapkach – obrazki towarzyszyły im przez całe lato. Dzięki czemu były to dość spokojne dwa miesiące. Bo przecież tutaj lato kończy się w końcem sierpnia. Nie żeby od razu kończyła się ciepłota… oj nie…
Jednak, gdy chodzi o ową serialową filmowość, co odchodziła w lasku, Pan Telaight odmówił oglądania. Jakoś nie przekonały go, podobno wielkie połacie koronek dostarczanych na plan, bąbelków truskawkowych i błyszczyku różanego. Za to z przyjemnością spędzał dnie wpatrując się w okno… i pewnego dnia ich zobaczył. Pokręcone elementy ludzkiej duchowości, w lekko mlecznych odcieniach barw, które przyjęły formę tłuściutkich, ale mile dla oka uformowanych homunkulusów. Niektóre miały na sobie jakieś zaskakujące elementy garderoby, inne znowu olewały swoją gorliwą nagość. Wyraziście zbliżały się do niego… a za nimi, z rozwianym włosem i całkiem równie niezbyt zgrabnie uformowaną ciuchowatością na sobie, biegła Wiedźma Wrona Pożarta potykając się o Chochela.
Niby wiecie, nic dziwnego, późnoletni dzień, wszelaka ciepłość, a nawet miejscami duchota… dziwne człowiekomałokształtne osobowości, stare dusze, młode dusze, weki z Turyścizny, herbata w kubku, który zbyt często wzdycha, herbata z listkami, które zdają się z czasem tworzyć oczy… Normalność.
I teraz Plemię Giaurów za oknem.
Bidulków strasznych. Wyrzuconych z tej codzienności i kulturalności. Tych oskarżanych o wszystko, pomijanych i maltretowanych… ateistów, bezdzietnych pracoholików i tych, co sprzątają po sobie…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Oko boga” – … koniec świata. Oj ile razy już nastąpił? I w ilu kolejnych światach już żyliśmy, w ilu jeszcze dane nam będzie żyć? Bo przecież czego człowiek nie wie, czego nie jest świadomy, tosz go nie zaboli…
Tym razem po raz kolejny Sigma ma mocne podejrzenia, że świat się skończy, więc trzeba go ratować. Oczywiście będą mieli pomoc, garść artefaktów, trochę przepowiedni i upływający zbyt szybko czas. Ale w międzyczasie pewna córka może spotkać swoją matkę, oraz podjąć decyzje dotyczące jej przyszłego życia – jeśli tylko się odważy. Widzicie, często ci tak bardzo odważni, gdy trzeba kogoś uwolnić, być bohaterem i ogólnie mówiąc większemu przypierniczyć… gdy przychodzi do ich własnego życia, boją się zrobić ten ważny krok. Bo przecież… jeżeli nie zapobiegną końcowi, nastąpi on nie tylko dla świata, którego nie znają, czy znają, ale i dla nich samych.
Pasjonująca opowieśc przywracająca wspomnienia o tajemnicach Watykanu, o niesamowitym Attyli, pozwalająca nam spojrzeć na życie inaczej. Nie tylko jako zwyczjaność: praca – rodzina, ale i poświęcenie się wyłącznie jakiejś pasji.
Wybór.
Ech te spokojności…
Spacerując po wzgórzach, skałach, plącząc się w pajęczyny i podziwiając wrzosowiska, człowiek jakoś tak traci poczucie czasu. I to kompletnie. Nagle teraz, jakoś odwrotnie niż latem, może usiąść i pogapić się w fale. Na te kolorowe dachy i domki, dziwnie w końcu oddychające, jakby odzsywkiały częśc siebie. Ową prawdziwą część, którą musiały przytłumić letnią ludzi nadmiarowością. Nagle jest ciszej, w powetrzu jakiś taki lekko cięższy zapach, jakaś taka przemijalność, ale raczej w wersji radosnej staruszki, a nie lekko zatęchłej mumii. Ekstrawaganckiej i naprawdę mającej wszystko gdzieś. Takiej, co nie do końca wie na jaki kolor pomaluje swoją sypialnię, no i czy liscie w tym roku będą liściami, czy jednak butami na gałęziach?
Wszystko na coś czeka. Małe żołędzie na gałązkach, takie zieloniutkie, takie jeszcze nie do końca wyklute spod tych swoich czapeczek, takie cukierkowe. Jest w nich jakaś roztkliwiająca radosność, Jakaś taka prawdziwość wybitne. Stoi człowiek pod dębem, patrzy na morze za liśćmi i nie wierzy, że to wszystko najpierw jest malutkie i zieloniutkie, jak my wszyscy. Niedoświadczone i całkiem nieświadome swojej przyszłości, a jednak… raczej nie przerażone. Kąpią się w tych – podobno ostatnich – prmieniach nader żarowej słonecznej gospodarki i opowiadają sobie bajki. A przynajmniej tak mi się wydaje. Bo widzicie, zpaatrzyłam się. Zapatrzyłam się we wrzosy. Nie na owe kwitnące choineczki, nie w te idealne listki i płatki, ale w stare, wrzosowe konstrukcje. Cudownie malownicze, szalone może i nad znane poziomy, rzeźby i ekspedycje wyobraźni natury. Jak one to robią? No jak? Pośród złotych trawości i różowo-szarych granitowości, one się srebrzą. Srebrzą w gniazdka i dziwne postacie, we wszelakie zabudowania elfich wariacji przestrzennych, w Ogrody Całkiem Nieczarowne i lekko kłujące Zakusy Na Nieświadomych.
A w oddali… oczywiście domy, kominy i niebo.
We wrześniu trzeba jednak bacznie obserwować sklepy. Jeśli przyzwyczaiłeś się do jedzenia lodów, teraz w poniedziałki możesz ze zgrozą sobie uzmysłowić, że ktoś zamknął twoją ulubioną lodziarnię, a w resztę dni tygodnia obciął jej godziny użytowania. No cóż… oto koniec sezonu. A tutaj liczy się tylko ten MAKSYMALNY sezon. Cała reszta to wiecie… maniana!!! Trzeba się najjeść zawczasu, bo przecież kurcze, w październiku zamykają wszystko!!! Oj wiem, że to przypomina lekko Wyspę w jakiejś epidemicznej izloacji, ale bez boja, zwyczajnie w ten sposób Wyspa się oczyszcza po tuptających ją Turyścizny stópkach.
Łapach i kopytkach też!!!
Drogi, które dotąd były wyłącznie jednokierunkowe, ponownie ruszają i w prawo i lewo. Serio trzeba o tym pamiętać. Nie ma innego wyjścia! Trzeba! Wyspę cechuje zmienność. Aktywność lata i lekka spokojność jesieni, oraz senność… wiecie, tak pomiędzy, bo czemu nie? Ktoś przecież musi śnić innym sny? A może nie?
A może…
… może tak jest wszędzie, ale tylko tutaj jest to takie widoczne? W końcu na gołych skałach nic się nie ukryje, pomiędzy niskopiennymi drzewkami też nie. A i wiecie, w ogólnie pojętej lesistości też można mieć wiele do powiedzenia. W tej całej kolorowatości pomrukujących śpiąco w porcie łódeczek. Zawsze mają takie cudowne kolory! Żwawe, nawet wtedy, gdy po prostu osypują z siebie pozostałe powłoki, przypominając te barwy, którymi skrzyły się wcześniej. Jakby zawsze mogły się odnowić. Zawsze. Jakby na wspomnienia nakładały nowe, ale zawsze możliwe były poworty do przeszłości, jeśli zawaliło się coś w teraźniejszości. Może o to w tym wszystkim chodzi? O możliwość powrotów. O kroczenie, a potem powrót znowu na miejsce startu, albo jeszcze wcześniej… i zdecydowanie, że lepsza będzie dla nas całkiem inna droga.
Może taka, o której nigdy nie myśleliśmy, jako o naszej?