„Są…
W splątanej zieleni i bordowości gałązek, w owej lekko już czerwieniejącej liście jesienności, pysznią się swoją wielogronowatością… jeżyny. Bujne i drapieżne. Dziwnie odszykowane na jakąś wieczorną potańcówkę, wprasowane pomiędzy tango i walca. Jakoś tak koronowane. I przesmaczne. Patrząc na usta Wiedźmy Wrony Pożartej, burgundujące się, skraplające w kącikach ust, na jej czarniawo-karminowe dłonie… nie można się było nie uśmiechnąć. Tym bardziej, że wypuszczali dzisiaj w Wyspę świeżo wyklute Bańki Wymodlone. Znaczy Pan Tealight i ona i dzięki temu wyglądali tak dziecinnie, bardziej niz gromada staruszek z Kokona, co to dobrała się do tych lepszych tabletek w zabiegowym…
To naprawdę był idylliczny widok.
Ona i on. Obydwoje odziani w to co było pod ręką, czyli on w nic, tylko siebie, ona na czarno, niczym szpieg z Innej Krainy Deszczowców… nad nimi błękit nieba, pod nimi skały, kałuże, plusk, taplanie się… obok bańki, pomiędzy bańki, no i w oczach, też bańki… Czyż to nie rozluźniające wszelkie zawory, stwory, potwory, zalążki, wiązki i naklejenia, gumeczki i… jelita też, uczucie? Taka zabawa. Zwyczajnie niezwyczajna w takim dorosłym wieku, a jednak co tam oni… nie obchodziło ich. Ona dmuchała, on nie, ona machała rękoma, starając się pobudzić bańkowatość i pozwolić wiatrowatości się wykazać też i w… dmuchaniu…
Bańki spoglądały na tych, którzy je tak radośnie dmuchali, ale wiecie, w takim oszołomieniu, ale i jednak zamyśleniu… a potem ich olewały, jeśli nie zdążyły odlecieć, albo odlatywały i niektóre żyły dalej, a inne znowu wcale nie, bo wiecie świat jest okrutny nawet dla Baniek Wymodlonych… No świat jak zwykle kręcił się nie do końca dookoła siebie, na okrętkę, na walec i kulki z farby w spreju…
Aaaa… znaczy wampiry? A tak! No więc tak naprawdę to nie my zjadamy jeżyny, ale one żywią się nami, ale kogo to obchodzi, jak one takie smaczne!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Linia krwi” – … nieżle. Serio, jak dotąd moja naj naj naj książka tego autora. Ale jedna uwaga… Czytajcie po „Ewangelii krwi” i przed „Okiem boga”, by otrzymać całość opowieści.
Naprawdę całą fabuła ma i ręce i nogi, i chociaż miejscami może trochę przytłaczać tekstami w stylu „zabili go i uciekł”, to jednak nie można się oderwać. Legenda o tych wybranych, Gildii i Loży. O uprzywilejowanych, a i oczywiście o sekrecie poszukiwanym przez tak wielu… nieśmiertelności… pasjonuje nadal. I nie inaczej jest z „Linią krwi”. Ponownie mocną powieścią szpiegowsko-przygodowo-detektywistyczną. Znowu z owymi intrygującymi pracownikami Sigmy. Znowu… nie ma chwili na odpoczynek i do końca nie wiecie, jak to wszystko się skończy, kto przetrwa, kto jest winny, kto…
To naprawdę dobra rozrywka, ale też coś, co zmusza nas nad zastanowieniem się, jak bardzo dłuższe jest teraz nasze życie. Jak wiele w nim zależy tylko i wyłącznie od nas, ale i jak wiele przekazuje nam rodzina. W co wierzyć? Komu ufać? Czy kochać… czy jest w tym wszystkim miejsce na miłość? Pasja i prędkość, wiele kosmicznych technologii i wciąż zaplątani w swoje demony bohaterowie i oczywiście zapowiedź dalszych przygód… naprawdę nieźle panie Rollins! Naprawdę nieźle!!!
Skały…
O tej porze roku są różowo-pomarańczowe. I wciąż wydaje mi się to takie… niemożliwe! Bo przecież no jak? Wiem, że drobinki ziemi, wiem, że trawy i porosty, a wciąż jest to dla mnie jak statki i samoloty. Niby wiesz jak to działa, a jednak… kurcze jakoś tak nie wierzysz. Ale im to nie przeszkadza. Przyjmują jakoś tak zwyczajnie te moje zachwyty. Rechoczą się całkiem jawnie, jak najzwyczjaniej w świecie, znowu z nich zjeżdżam na dupie, bo jakoś tak jest wiecie… bezpieczniej. No i jak ktoś ma ino półtora metra i krótkie nóżki, to kurcze musi sobie radzić.
Spoglądam na te wszelakie trawy i kwiatki pomiędzy ich pożółkłymi patyczkami, i się zastanawiam jak bardzo niewiele wiem o nich. Nie umiem rozpoznać większości, jak to się stało? W jaki dziwaczny sposób to ze mnie uciekło? A może nigdy tego w sobie nie miałam? Ej nie, no chyba raczej miałam! Wychowałam się w czasach, gdy to było normalne, a zrywanie kwiatków na łące było zabawą…
… teraz kurna nawet łąk nie ma…
Cudne są skały. I siedzenie na nich. Gapienie się w niebo, pokrętną linię wybrzeża, problem w tym, że nie umiem tak siedzieć. Muszę się ruszać, grzebać w porostach, cudownie zmyślać o tym, co się między nimi dzieje. Wynajdować kształty i rośliny, o których nigdy nie miałam pojęcia. Ale czy one miały pojęcie o mnie? A kogo to obchodzi… Potem te wychodnie wszelakich minerałów, zagubienie się we własnej niewiedzy. Czy to granit, czy jednak gnejs? Kurcze? Dobra, tamto to piasek, a to krzemień, to wiem!!! Hurra!!! Dzika róża napęczniała, jagody, jeżyny, maliny, pomiędzy skałami okazała, ociężała od owocków śliwka. Czyli w moim jezyku: przydrożny makdonald!!! A te czerwone jagódki, kurcze, czy te czerwone jagódki to jednak wiciokrzew, czy nie? I czy wyrażenie „lekko trujące” w rzeczywistości doprowadzi ino na kraniec sraczki, czy w permanentną śpiączkę…
Wiecie, w dziczy trzeba troszkę uważać i nie żreć wszystkiego i czasem, gdy skała wygląda jak oderwana trolla głowa – serio, z wielkim nochalem, przymrużonymi oczami i dziwnym sardonicznym uśmiechem – to lepiej oddać jej te cukierki co się je ma na potem i powiedzieć: smacznego. Wtedy może jednak nie zje nas samych?
Może?
Fale
Nie ma ich. Dookoła tylko lekka podduszalność powietrza, chmurami zakryte słońc, które jednak twierdzi, że woli grzać, że się nie da tak łatwo zepchnąć w inne grnaice kosmosu, no zwyczajnie… przepychanki. I w powietrzu też jakieś takie zagmatwania. Jedyne, o czym możesz myśleć, to to, że fajnie byłoby spędzić dzień spiąć, leżąc i ogólnie mówiąc… się leniąc. Ale jak to zrobić? Bo przecież tutaj się nie da, nawet jak się lenisz, to tworzysz. We łbie coś się kotłuje, nowe historie, opisanki, nowe opowieści, legendy nowe, gawędy i bajki. Widzisz tych ludzi, którzy z koszykami piknikowyumi rozsiadają się na ławkach, nad jeziorami, ciekami wodnymi, przy portach i na skałach… i jakoś nie możesz tak. Bez ruchu, niczym owa płaskata powierzchnia atłasowej morskości. Niczym kiecka bardzo wyrafinowanej damy, którą stać na to, by się nie gnieść, by po prostu fruwać, unosić się i latać… albo mieć pod kiecką stadko krasnoludków latających z góry na dół i wciąż, na okrągło ją prasujących.
Jest w tym wczesnojesiennym morzu jakaś taka pusta pełność. Niby wspomnień wiele, niby tyle okrzyków, łódeczek w nim było, niby… a jednak teraz, niczym nie ono, na chwilę wszystko ucicha. Wiem, że tylko na chwilę, bo przecież morze nie może być tylko i wyłącznie jednorakie, ale… wątpię, że się zmieni.
A co, jeśli nigdy już nie zaryczy?
Wrzesień oczywiście nie oznacza końca zabawy. To tylko taka chwila, by zmusić Wyspę do odetchnięcia. Bo zaraz tutaj muzea i galerie, zaraz zmienność ogrodów, nowe wyzwania, plany… W kończu wszystko się kręci. Koniec sezonu oznacza tylko oczekiwanie na początek kolejnego. Oto i czas na wakacje tych, którym jednak Wyspa nie wystarcza. Na urlopy zabieganych przez całe lato. Na owe odsapnięcia i może garść innych wspomnień? Ale czy tylko mi wystarczy Wyspa…