„Szli…
Zwyczajnie, jak kilka razy w tygodniu, obchodząc nieistniejące włoście, ciesząc się naturą i pustką pewną, którą pozostawiły po sobie wyjechane tłumy Turyścizny, poszli na spacer. Najpierw Pan Tealight, szary i wyprostowany, z lekko powiewającą pelerynką i szerokoskrzydłym kapeluszem… a kilka kroków, albo kilkanaście, niska Wiedźma Wrona Pożarta z Pluszową Torbą z Muma, co chwilę się schylająca, cykająca zdjęcia kwiatków, pszczółek i kocich-psich kup. Czyli wiecie, jak zwykle… Nic nowego, nic dziwnego. Zwykła zwyczajność.
Szli…
W nierównym tempie, Pan Tealight ciągle się potykają, bo po ostatnim tegorocznym go golenio-przycinaniu, nie czuł się dobrze ze swoim Ośrodkiem Ciężkości – czyli nowym, pluszowym przyjacielem… wiecie, królik przytulanka, no każdy czasem musi go mieć przez cały dzień, nie tylko noc. Na głowie Wiedźmy Wrony telepał się czerwony liść z wygryzionym serduszkiem, dziwnie przytwierdzony do jej owłosienia, jakby obiecał sobie, że nigdy nie spadnie, ale to nigdy! Z drugiej strony ten model wiedźmy przewidywał zaledwie półtora metra do gleby, więc…
Szli…
Niewielu ich mijało, a oni wciąż tylko potakiwali i uśmiechali się, mijając wielu, ale wiecie… tak to jest z wariatami. Ale też nie wtrącali się po drodze w cudze życia, a bokami puszczali bańki… mydlane ludzie, mydlane, czemu Wy to zawsze macie ino TO na myśli, no czemu!!! Wiedźma sama dmuchała!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Ognisty bóg” – … taaa. Zakochałam się w tym autorze trochę lat temu. A właściwie, to już naście mocno? Czy chodziło tylko o Egipt? Chyba tak, ale też i o ten sposób pisania, cudownie wiążący fakty i intuicyjną fantazję. Próbując przypomnieć nam przeszłość, w której ludzie byli całkiem… tacy jak my.
Oto kolejna powieść Wilbura Smitha z cyklu egipskiego. Królowa Lostris odeszła. Taita został sam z ukochanymi córkami władczyni i faraonem. Ponownie cały porządek świata zależy od niego. Od jego inteligencji, pewności i odwagi. Bo i temu światu coś zagraża. Światu, który tak bardzo ukochał i któremu oddał wszystko.
Ponownie ogromna powieść, ale… tym razem z dziwnie przytłaczającą męskością. Co dość pokrętnie brzmi, gdy spora część naszych bohaterów to eunuchowie. Wciąż coś się dzieje, trzeba coś poprawić, uzdrowić, zmienić, walka, żołnierka, ciągłe zabijanie i podstępy. Z czasem powieść powoli bardziej zazębia się o życie zwyczajnych ludzi, ale i tak, nie czytało mi się jej tak dobrze, jak poprzednich. Gorzej. Czułam się odrobinę jak na nudnej lekcji historii. I chyba przysnęłam.
Jeżeli nie czytaliście wcześniejszych tomów, cóż… może lepiej zacząć od nich?
MAM I JA!!!
Od zawsze marzyło mi się wydanie Pratchetta w twardej okładce, bo sorry… ale pierwsze wydania nie dość, że sczytane, to na dodatek na dziwnym papierze i jak kichniesz, tłuszcz się rozmiarze, co tam, spocić się starczy i to samo!!! Ale wiecie… ja mam ten tomik dzięki JEDNEJ DOBREJ DUSZY z pociągiem! I to jest jeszcze bardziej niesamowite! Wiecie, fajnie znać takie dobre dusze!!!
Wydanie śliczności w moim ulubionym formacie, z kremowymi stronami, po prostu wymarzone!!! Tylko kurcze kogo tutaj teraz dorwać, coby mi kupował raz w miesiącu? No kogo!!!?
Deszczowo…
W końcu nam kapie, znaczy wiecie z góry leci, więc wszystko w porządku, żadne tam alienów inwazje. Deszcz zwykły, aczkolwiek przez ostatnie miesiące sporadycznie spotykany, więc nie dziwcie się mojemu zauroceniu owym plumkaniem i plaskaniem, skraplaniem, wodowaniem i wszelką inną wilgotnością. Zresztą, owa wilgotność bardzo szybko znika, wsiąka i ogólnie mówiąc od razu wpada w owo koło wszelkiej natury przemienności. Żadnych kałuży, żadnych dłuższych namakań. Ot siedzi sobie człowiek, loda liże ze smakiem oczywiście, w morze patrzy… może i co nieco mu za kołnierz czasem spadnie, ale bez przesady. Bardziej, to taka jakaś dorosłosć Wyspę opadła. Wiecie, po wakacjach, więc dzieci zmyło, znaczy do szkoły je zmyło, a cała reszta coraz częściej składa się z dosadnie wiekowych wycieczek zza południowej granicy. Nagle wszystko jest jakieś takie bardziej dostępne, chociaż… co niektóre sklepy już zaczynają się powoli zamykać. W końcu we wrześniu Wyspa raczej tylko dla tych, którzy potrafią docenić zmienność kolorów, aur i ową cudowną, granatowo-kopbaltowo-metaliczną ciężkość chmur na horyzoncie.
Bo właśnie sobie siedzę, słucham owego mrukliwiego kląskania fal nieistniejących… widzicie, to czas, gdy nagle morze tak troszkę się od Wyspy odsuwa, jakby śmierdziało jej z paszczy, czy coś, no i odsłania to, co wcześniej było zakryte. Nagle cała linia brzegowa jest dziwnie inna, bliższa głębinom i ogólnie mówiąc tak… Mojżeszem tchnie mocno. Wpatruję się w gładkość morskości, w odbijające się w niej niebo, jakby nagle zamienili się miejscami. Jakby nagle fale w postaci ciężkości i wgłębień przeniosły się do góry, a to co mamy pomiędzy skałami, to ledwo dotykające portu w Sandvig to tylko i wyłącznie odbicie. Tu biel obłoczków, tam znowu niebieskości, a przy skałach dziwna karminowość. Tylko skąd ona? Czy szukamy jakiegoś turysty?
Nie no, bez obrazy. To tylko morska zmienność…
Wszystko powolnieje, jakoś tak nagle zwraca człowiekowi uwagę na fotele, koce i pierzyny. Na miękkie poduszki i jedzenie, które sprawia, że jakoś tak robi się nam milej w brzuszku. Po prostu. Nie ma to nic wspólnego w depresją, raczej z czymś, co wzmaga w nas ochotę na odpoczynek, ja jakieś zwolnienie, na w końcu… urlop. Bo widzicie, lato to czas pracy, a wrzesień, to wytchnienie.
Namiastka wakacji, a może tylko namiastka namiastki?
Wychodząc nagle zauważa się puste miejsca parkingowe, promocje, nagle częściej chcesz jeść lody, bo wiesz, że za kilka tygodni pozamykane będą i lodziarnie. I cukierkownie i czekoladownie i w ogóle cała ta turystyczność. Ta nagła pustka na ulicach jest tak zaskakująca, że nie wiesz co robić. Co roku uczysz się od nowa życia na Wyspie, która żyje sezonami. Ponownie uczysz się stawać na środku ulicy i wrzeszczeć: Jestem królem Wyspy. Bo czemu nie? W końcu i tak nic nie jedzie!!! Jeszcze tylko zbieranie jabłek, koniec żniw, jakieś tam orki i ozime, więc… ale przecież żyjemy też jesienią. I zimą. Mimo wszelakich dziwnych dywagacji odwiedzających Wyspę, wcale nie zasypiamy niczym owe misie. Nie zakopujemy się w gawrach, chociaż przyznaję, że rozważam taką możliwość. Albo jak te Muminki… wiecie, no igliwie i w spanko!
Tylko co z Buką?
Dziwnie tak nagle wystrzelić z tego lipcowego i sierpnia początku się tłoczenia. Teraz dominujące rejestracje to te należące do niemieckich turystów, a oni rzadko wpadają do sklepów, jeszcze rzadziej są jacyś tacy… zainteresowani. No ogólnie mówiąc głośni są jak śpiewają, albo piją piwo, które ze sobą przywieźli. Jakoś tak. Niby tacy zafascynowani, a bardziej się czujemy teraz jak małpki w zoologu, niż wcześniej. Jakoś tak przypominają mi się czasy z wykopu we Wrocławiu, gdzie dziwnie wysoko łby noszący niemieccy turyści lekko z nas szydzili i rzucali swoje monety, byśmy je „odkrywali”. Wiecie co, chyba niezbyt mam dobre doświadczenia z tego typu zwiedzaczami. A może w ogóle nie mam „dobrych” doświadczeń? Bo czy teraz w ogóle jest coś w stanie ludzi zaintrygować? Przecież wszystko możecie zobaczyć w internetach, nawet google view odkryje większość tajemnic, więc po co tak naprawdę… jechać? A nawet jeśli jedziecie, to czym się interesować, czym zachwycać? Czym oszałamiać zmysły? Bo czy wleziecie w krzaki i obeżrecie się nadmorskimi jeżynami? Czy powąchacie jabłek, które nad morzem zdają się pachnieć głębiej? Czy zaintrygują Was wiatromierze?
Czy stare studnie spełnią Wasze życzenia?
Wiecie co? Ja chyba wrócę pomiędzy jeżyny. To pierwsza tura czarnych słodkości, więc wybaczcie, ale idę zjeść na zewnątrz. I to bez płacenia!!!