„Tiurlu tiurlu tirrrllli tiurlu… niosło się ponad ogałacanymi polami. Wielki, pomarańczowy fryzjer o buczącym nawyku żywieniowym ciął, młócił, przewracał i dymił. Szalał i tańczył, a potem przechodził w swój uległy, równy bzyczący, powłóczysty a jednak zryw… który zostawiał równe, puste ścieżki między kłosami. Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież to tylko zwykłe koszenie, kombajn, przyczepa, czary mary, klocki na rżysku, wałki na ostrych wspomnieniach o zbożach…
Tiurlu tiurlu tirrrllli tiurlu…
W powietrzu unosi się pyłek przedchlebowy, oraz dziwna cisza, jakby oczekiwanie na coś… innego, większego, bardziej wzniosłego. Coś, jakby wszelaka niemożliwość w końcu miała zabrać się do roboty. I coś zdziałać…
Tiurlu tiurlu tirrrllli tiurlu…
Do cholery jasnej, o co chodzi z tym tiurlureniem? Jakiś pastuszek niereformowany zaiwania na piszczałce, we flecik sobie posuwnie dmucha… a może jednak ktoś właśnie coś wystrugał i postanowił zwyczajnie zmienić swoje życie? A może jednak to tylko wynik, no wiecie, owej letniej diety… no zdarza się no!!!
Gdybyście odważyli się pójść za głosem… za owym dźwiękiem, dziwnie wkraczającym do waszego szpiku i na stałe przekształcającym w coś innego to, co jest waszym szkieletem… myślami, marzeniami… żaden tam zen, po prostu coś, co całkiem jest nie wasze. Gdybyście się odważyli, zarzucili umiejętność słuchania, oślepli, a nawet przestali czuć… Gdybyście… może wtedy zobaczylibyście kopmpletnie gołą Wiedźmę Wronę Pożartą Przez Książki, siedzącą gołą na gołym moście i grającą na wydłubanej z gałązki fujareczce dla umykających z pola myszy…
Ale wiecie, lepiej nie gdybyjcie…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Kogo śmierć nie sięgnie” – … o rany!!! Czasem się zastanawiam, czy w końcu ktoś jej – autorki – nie dorwie, no i gdzieś jej nie schowa. Porwie i na zawsze ukryje, bo gdy się ją czyta, to sorry, ale przy jej umiejętnościach pisania wszystko inne to marność…
Czytam wszystko, co napisała. Kochał nie tylko jej umiejętność opowiadania, przeskakiwania od pory roku do człowieka, potem z powrotem, zgrabnie wiążąc to w całkiem odrębną, a jednak pasującądo ram opowieść. Opisując wszystko tak, że nie tylko jesteśmy kawałkiem tej historii, ale i czujemy jej wszelkie aromaty, a gdy spada nam łeb na stronach, to w rzeczywistości nie czujemy wyłącznie smerania na karku. I ta niejednolinijność narracji, a zarazem jednolinijność głównej myśli, jaką jest postępek człowieczy…
Możnaby pisać peany na temat warsztatu Hilary Mantel, ale po co? Lepiej ją czytać, a tym razem zapraza nas do Francji, byśmy zaobserowali upadek monarchii oczami trzech nietypowych bohaterów. Trzech chłopców, którzy stają się mężczyznami… a może jednak chodzi tylko o Francję? O upadek, brak peanów na temat Marii Antoniny, brak wytłumaczeń, historię widzianą z całkiem nowej strony… a może historię, której my damy pierwszeństwo, bo w końcu tym jest głównie pisanie Mantel – wyborem czytelnika kogo obstawić w roli głównego bohatera. Może nie człowieka, a świat?
Wybitne pisanie i niesamowita opowieść.
Wieje i pada…
Niby media już tydzień temu oznajmiły, że lato się kończy, że od 24go nastąpi jesień, chyba niewielu wierzyło, że tak będzie naprawdę. I mieli rację. Znaczy mieli ją do wczoraj, gdy mimo lekkiego zachmurzenia było dość parno, ale dziś… Dziś wieje wiaterek chłodniejszy, którego nie da się już nazwać azaliż tylko bryzą, niebo lekko zawalone ciężką stalowością… czasem popada, ale też czasem słonko ziewnie zza zachmurzenia, wkurzy się na zakrywanie mu oblicza i wybiegnie powrzeszczeć: patrzcie, patrzcie, patrzcie tu jestem! Ale się mi świecą… I robi się cieplej. A potem od nowa, chmurka, wiaterek, miły chłód i moje osobiste oczekiwanie na zimę. No, na razie na jesień, niech Wam będzie. Może i deszczową, chociaż i tak będę poszukiwać kolorów, bo to, co wyprawiają liście na Wyspie jesienią jest… NIESAMOWITE. Znaczy latem i wiosną też, a już zimą po prostu każe się kłaść na ziemi i całować kamienie, które wypuściła ze swego wnętrza…
Oj pewno, że jestem niereformowalna. Ale wcale się nie obrażam, jak się mnie tak nazywa!!! Nic na to nie poradzę, że kocham ten kawałek świata. Nawet jeżeli kopie mnie wietrzną piętą w dupsko i popędza na zakrętach, albo lekko łupie pod czerepem spadkiem ciśnienia… Tia, to na pewno jakiś rodzaj zapatrzenia, czy innej klątwy, ale co tam! Niech się dzieje wola Wyspy, nosz ten co się sprzeciwia nigdy nie będzie czysty!!!
A teraz, gdy wszystko jest już spokojniejsze, gdy pozamykane szkoły ograniczyły dziecięce radosności tylko do kilku miejsc na Wyspie, można znowu, tak po prostu usiąść na skałach i patrzeć w horyzont. Założę się, że Horyzont robił to samo, aż w końcu coś mu wpadło w oko i wiecie, tak zostało. Na pewno była to noga Komara Olbrzyma, ale się nie martwcie, nie jest tak źle, w końcu to była ta zapasowa noga!!! A dlaczego nagle o komarach? Bo ostatnio, gdy się budzę, siedzą mi na syzbie wielkie takie, ekshibicjonistycznie przyklejone podwoziem ku mojemu widokowi i dziwnie się czuję. Nie wiem, czy je odpędzać, czy się gapić, nie wiem, co zrobić… a może one się domagają ode mnie jakiegoś głębszego zainteresowania? Ale piórkiem je, czy batem? W końcu przecież są z drugiej strony okna!!! Z całkiem drugiej strony, tej zewnętrznej!!!
Wrzosami się zaczyna…
Zaczęły kwitnąć wcześniej. Niektóre takie malutkie, świeże, młodziutkie, ot kilka wrzosowch kuleczek na cienkim, krótkim patyczku, choineczki zdobione wszelaką kwietnością. Najfajniejsze są na skałach. Robiące właściwie za wszelaką lesistość, może niską, ale jednak. Bujne są takie, przyczepiają się do granitu, chociaż mógłbyś przyrzec, że się nie da, ale one wynajdują mikroskopijną grudkę ziemi i żyją, karmią się i rosną. Bo co innego mogą zrobić? W końcu są takie piękne. Puchate główki na różowych, fioletowych i niebieskich skałach, ale najbardziej wciąż mnie czarują te przytulone do szerokich, kwarcowych wychodni. Tyle piękna na tak małej Wyspie. Tyle zachwytów, gdy tylko zdecydujesz się wsadzić nos między trawy, gałęzie i kamyczki.
Może i nie ma jeszcze pełni barw, ale zagłębiając się w leśną lesistość od razy włażą człowiekowi w oczy – poza pajęczynami, no taki okres – owe plamki żółcieni i czerwieni. Zaskakujące i czarowne. Takie niespodziewane. Za każdym razem tak samo zapierające dech w piersiach, jak te gigantyczne statki, które wpływają do portu w Gudhjem. Nosz przecież w jaki sposób to się trzyma na wodzie, no w jaki, no wiem przecież w jaki, a jednak… w jaki?!!! A na dodatek niektóre z tych łodzi, statków, pływających kreacji i ogólnie mówiąc wszelkich się unoszących powierzchni… są tak bardzo zaskakujące. Ufryzowane niczym panny na wydaniu, niektóre przywożą tylko ludzi, na chwilę, na moment, niektóre przypłynęły z zaskakującym ładunkiem. Na przykład… wina. Niektóre wyczesane w kosmos, burżujskie i w ogóle, a inne znowu lekko zwyczajne, co i tak nie zmienia tego, że wzbudzają zainteresowanie, niczym owe stare auta codziennie używane, by podjechać po cukier do spożywczego.
Bo przecież tutaj droga nie oznacza wyłącznie szosy, ale i ścieżkę rowerową, i podniebną, a i wodną oczywiście. Bujającą… dla mnie zawsze związaną z aviomarinem. Wciąż jeszcze planuję tą podróż dookoła Wyspy i pewno w tym sezonie znowu odłożę ją do szuflady z napisem: marzenia do spełnienia. No wiecie, czasem dobrze mieć taką szufladkę pełną. I tyle…
Czasem to wystarczy!