Pan Tealight i Ksienciunio…

„Dziwny był taki… przystojny może, jak ktoś lubi blond opalony typ w okolicach trzydziestkipiątki, w którego ruchach obecna jest jakaś dziwna niezborność, muskulature ma jakąś taką dziwnie zbyt delikatnie idealną, napiętą… Wiecie koszula rozchełstana, włosy trochę za długie, na brwi opadające, przed czterdziestką raczej… Jak ktoś lubi, to proszę, Wiedźma Wrona Pożarta nie lubiła, ale przy omdlałych wszelkich żeńskich i niektórych męskich osobnikach Białego Domostwa no musiała faceta wysłuchać. Chociaż przez dłuższą chwilę zastanawiała się, czy jednak mu nie przypierdolić, tak wiecie dla własnej sposobności i zdrowotności własnego umysłu, ale jakoś tak nie mogła… błędy w wychowaniu wychodzą, jak nic!!!

– Trzasnąłem drzwiami. No w końcu każdy do tego dojrzewa, że rodzice to już nadto, że trzeba być dorosłym i odpowiedzialnym. Zresztą, jestem już w takim wieku, w którym chyba można. Jestem dorosły, więc trzasnałem drzwiami… ale okazało się, że gdy są to drzwi od zamku, to nie jest tak łatwo. Znaczy bez urazy, w końcu walnęły, ale raczej dlatego, że oddźwierny, który w ramionach dzierżył swój Pieniek Odosobnienia, upuścił go sobie na nogę. Wielkie mamy drzwi w zamku. Ciężki i nietrzaskliwe. Dobrze, że nie wyłaziłem tą bardziej wielką bramą, tam jest opuszczana krata… to wszystko tutaj jest takie niebezpieczne, wciąż ktoś cię śledzi, wyżera ci żarcie z kubeczka, nawet moje płatki z orzeszkami próbują… Nie masz swobody, żadnej, a w prezencie kupują ci samochód w złym kolorze! No jak tak można?
Jak!!!???

Gdy przeszedł do użalania się nad tym, że zamiast wanny z bąbelkami dostał basen z falami, Wiedźma Wrona spojrzała z wyrzutem… tym Wyrzutem w oczach na Pana Tealighta i wyprowadziła pięknego prawego sierpowego. A może był to prosty? Kto to tam wie… wszyscy zapatrzeni w, podobno atrakcyjną, zewnętrzność Ksienciunia jęknęli, niektórzy omdleli, a ona… dmuchała na swoje malutkie paliczki…

Widzicie, czasem nawet Matka Spowiedniczka może mieć dość!!! A ona przecież nie miałą sowjego Miecza Prawdy przy sobie…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_7017 (2)

Z cyklu przeczytane: „Córka zjadaczki grzechów” – … czasem tak jest. Czasem tak jest, że główna bohaterka schodzi na dalszy plan dla czytelnika i coś innego staje się najważniejsze w tej historii. Dla mnie tym właśnie jest ta powieść. Nie nią, dziewczyną, która dotykiem sprowadza śmeirć, ale Zjadaczką Grzechów.

Nie sięgnęłam po tę powieśc dla czytania o miłości, ni dla opowieści o królach, królowych i ich rządzeniach. Zapragnęłam poznać dziwny świat, w którym grzechy się zjada, by zmarły mógł dostąpić wiecznego życia – czy czegoś w ten deseń, a otrzymałam… więcej. Opowieść o istotności religii, o potrzebie religii, ale i o wielkim kłamstwie, którego nie można rozpatrywać jednostronnie. Które nie do końca może być… złem.

O ludziach, którzy twierdzą, że bez ich przywódcach świat zginie i o dziwnej dziewczynie, która zabija.

Powieść nie jest potężna, ale w owych miejscach pomiędzy miłością i pewnym zapatrzeniem, których nie ma wiele i na szczęście autorka nie wkracza w szczegóły skupiając się na emocjach, powala. Powala życiem naszej bohaterki sprzed tego życia. Sprzed bycia wcieleniem córki bogów. Sprzed komnat, strojów i każdego, kto tak bardzo boi się jej dotknąć. Sprzed poznania prawdy o hostorii jej świata i tego, który ma zostać jej mężem. Sprzed kompletnej dorosłości. Może i wciąż zastanawiam się w jaki sposób spowiadano zmarłych, by dokładnie oddać ich grzechy Zjadaczce, ale co ja tam wiem… Sama Zjadaczka mnie zszokowała, onieśmieliła, ale i zafascynowała. Zjadać cudze grzechy pod postacią dokładnie grzechom przypisanych potraw… jakież to pośmiertnie ekshibicjonistyczne? Jakże może powstrzymywać przed… grzeszeniem, ale… co jest grzechem, a co koniecznością, wyborem? Co z bezmyślnością, a chwianiem się pomiędzy mniejszym a większym złem?

Niepozorna powieść, ale warta zajrzenia do środka. Nawet jeżeli wkurza Was narracja w pierwszej osobie, warto się przełamać.

IMG_2221

Bizony…

To chyba był 2012? Chyba tak. Najpierw przywieziono ich siedem. Ot takie tam stadko, które w zamkniętym terytorium, aczkolwiek wiecie, zamkniętym bardziej dla ludzi i dla ich bezpieczeństwo, w rzeczywistości będącycm sporym kawałkiem Almindingen… żyją. I to żyją chyba nieźle, bo już latem 2013 pojawił się pierwszy maluch, potem kolejny i kolejny. Co prawda w tym roku jedna z samic niestety zakończyła swój żywot, ale nadal stadko trzyma się dobrze. I nadal nie zobaczyłam na żywca żadnego. Nie no… pewno, że nie siedzę w tamtej części lasu dniem i nocą, po prostu tam zaglądam, jak wielu z nas, spacerując, chłonąc zielenie, bawiąc się lesistością, która najczęściej jest w tym samym wieku co ja… Nie oszukujmy się, w owym bizonowaniu nie chodzi o ludzi, których przesrzega się przed zbliżaniem, głaskaniem i ogólnym petowaniem dużych, włochatych krówek, ale o sam las. Bo u nas las jest ważny. Przywrócony po trupach, dzięki jednemu człowiekowi… żyjący, niesamowity, frywolnie miejscami jakby od linijki sadzony, by potem gdzieś tam, gdzieś na zakręci drogi powyginać się tak, jakby któryś z trolli miał inny stosunek do ukształtowania terenu i wstroju jego domostwa.

Czy zazdroszczę innym spotkań? Nie wiem. Po prostu mam marzenie… zobaczyć bizona w swojej dziczy. Może i nie dziczy pradawnego lasu, ale raczej środowiskowości przywróconej, ale jednak. Bo widzicie, ja jakoś nie do końca wierzę, dopóki nie zobaczę. Wciąż nie wiem, czy żyrafy, słonie i wieloryby to prawda. A już kosmosy to w ogóle. Aczkolwiek bez przesady, tam nie mam ochoty lecieć z aparatem!!! Nic z tego, za mało drzew!!!

Czasem mi się wydaje, że te bizony to takie marzenia Wyspy. Te niespełnione, których Wyspa jest świadoma, ale wiecie, jak już je ma, znaczy owe marzenia, to spoko, z wprowadzeniem ich w rzeczywistość można spokojnie poczekać. Nie ma boja!!! Przecież nie uciekną!!! A bez marzeń to kiepsko się żyje. Z ich spełnionymi konsekwencjami też nie zawsze doskonale, więc… niech sobie będą. I cieszą tym, że są. A jeśli chodzi o dowody żywotności owych największych ssaków, to no wiecie, omal nie wdepnęłam wczoraj w taką kupę, że chyba serio, jak nie słonia to, to na pewno bizona. No i te furzano-wełniane skrawki na gałązkach. Muszą tam być, no muszą!!!

IMG_7512

Maliny w lesie.

„Która więcej malin zbierze…” ha ha ha, a podobno to obecna cywilizacja wprowadziła horror do literatury. Serio? Ludzie! Czytajcie więcej, ale nie tylko to, co dopiero napisano. Tak mi się jakoś przypomniało na widok dwóch dyndających nieco prowokacyjnie malinek z krzaczka. Lichego krzaczka, ot leśna, dzika chudzinka, której jakoś udało się przetrwać w rowie. Piękne takie, dziwnie bardziej różowe, niż ciemne i ciężkie, do jakich człek jest przyzwyczajony. Jakoś na jeżyny tutaj łatwiej wpaść niż w maliny… więc je zjadłam. Przyznaję, że je je zjadłam powoli bardzo, z dziwną rozkoszą nie tylko w ustach, bo widzicie… one smakowały tak, jak kiedyś. Jak owe wyprawy do lasu, gdy gubiło się lalkę pośród wysokich krzaczków jagód, gdy jadło się kanapki siedząc na pieńki i podpatrywało msze lasy. Gdy jakoś tak żyło się wolniej mimo wstawania rano, wszelkiego zabiegania dorosłych, jakoś tak wolniej… bardziej, a może i głębiej. No, szczególnie jak się do człowieka i jego kanapi mrówki dobrały!!! Usz, jak takie bestie potrafią użreć w język!!! No dobra, nie przebiją tych domowych łakomczuchów, chociaż… czasem się zastanawiam, czy to nie zależy od tego, w co człowiek gryzą.

Co nie?

A te dwie malinki? Ale to była całkiem inna rozkosz. Coś, jakby pożeranie płatków dzikiej róży, ale w malinowym aromacie. Może i cukrozne były przez Podziemny Lud, może i obsikiwane przez żubrobizony… a może, kurcze może świat malinowy właśnie tak powienien smakować?

Może?

Jakoś tak… gdy depcze się Wyspę, gdy spacerkiem, może i trochę szybkim, może i dziwnie dziecięco radosnym, może i… podrygującym, spokojnie niespokojnym, wciąż zawracającym z drogi, potem wybierającym inną, a potem znowu całkiem rezygunjącym z tego co łatw, ubite i tak dalej; no więc jak się tak idzie, to wszystko to dookoła gromadzi dziwne myśli, namiętności i wszelaką odpoczynkowość. A na dodatek to powietrze, te wdechy i wydechy, te powiewy i sikania pod pniem. No wiecie, dzicz, co nie? Jakoś tak wraca się do korzeni bardziej dosłownie.

IMG_4988 (2)

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.