„Świat domagał się takiej uczelni od dawna, a przynajmniej tak wydawało się Księżniczkom Niechcianym, bezdziewiczym, bezwieżowym, bezsmoczym, mocno potworowym, ogólnie mówiąc za starym… Patrząc na to, co działo się na świecie, chciały coś zrobić. Może i Wiedźmy z Pieca nie były zainteresowane, ani Kółko Żon Dobrych, ale nie przeszkadzały. W końcu potem, gdy już się im noga na wysokim stopniu i w wysoki obcas obuta podwinie, będzie się można pośmiać…
A wszystko oczywiście przez Sindrellę. Znowu ktoś je, wciąż marzące, koronowane i długowłose – choć w pożyczonych kłakach – zapomniał odciąć od mediów i dopadły ekranizacji zwyczajowego Kopciuszka. Opowieści o bardzo uległej i pokornej, gotowej na swojego Wieloodcieniowego Greja Księcia dziewczynce… która to najpierw się podkłada, a potem się dziwi, że ją wszyscy biją. Oczywiście, na końcu pani walcząca o dobro soich upośledzonych córek obrywa, chociaż akurat dostaje Arcyksięcia, więc może nie będzie z nią tak źle… no mniejsza, chodzi o to, że opowieści o Kopciuszku – Królowej Dziewicy Niepokalanej Dobroci Boskości – ich Bogi, znaczy Bodze… bardzo była przez nie widziana jednostronnie. Bo Sindrella to kwintesencja zwyczajowego Kopciuszko nieSapiens. Najbardziej podnóżkowej, zawsze mówiącej: to moja wina… wiecie, takiej Wiedźmy Wrony Pożartej ino blond, lepiej odzianej i szczuplejszej… no i mającej tą Matkę odKrzestną!!! Jeżeli o nią chodzi, to Ptaszydłu Wronie trafiła się taka, co przyszła na imprezę podobno ukradła wszystkie lepsze zabawki, a potem zwyczajnie olałą sprawę… ale przecież Mała wtedy Wiedźma nie miała na to wpływu, więc…
Szkoła?
Tak, planują założyć szkołę, na razie zaś rozpoczęły się zajęcia z: wzmaciania osobowości, walk wręcz z mopem i makgajwerowskiej umiejętności oddzielania maku od soli, czy grochu od soczewicy. Bo przecież… trzeba. Bo w końcu należy zmusić facetów, by byli Kopciuszkami. Bo równowaga w naturze musi być!!!
Zapisy prowadzone są w Białym Domostwie w godzinach porannych i tych rannych mocniej, w łubkach i bandażach. Prosimy nie przychodzić w balowych sukniach, a na stopach mieć ino obuwie sportowe! Szklane pantofelki powodują nadmierną smrodliwość odnóży!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Szczurynki” – … zaufanie. Oj tak. Moje zaufanie do tej autorki zmusiło mnie do kupienia owej niewielkiej książeczki. I wiecie co… dobrze mieć takie zaufanie, bo książka…
NIESAMOWITA!!!
Niewielki tomik, ot miniaturka, piękna twarda okładka, śliczne wydanie, kremowy papier i drobne, zabawne i zarazem uroczo wzruszające ryciny… no nie można się nie uśmiechnąć, a potem zaczyna się czytać i już człowiek ryczy jak dziki. Ryczy i przez autorkę i przez Tłumaczkę! I chociaż dotąd nie spoglądał na szczury w mocno uroczy, mało przerażony i raczej zawsze niewrzaskliwy sposób, to jednak… może zmienić zdanie. Bo Olga opowiada o sobie i szczurach, o sobie i swojej rodzinie i o szczurach. A opowiada w taki sposób, że czyta się ją pierunem, a potem wraca, zapisuje cytaty i żegną męża słowami: mój Ty Pasiuku!!!
To po prostu przerwa w życiorysie, polecana wszystkim zestresowanym w różnym wieku, niekoniecznie tym, którzy znają powieść Olgi „Rok Szczura”. Tym, którzy mają zwierzątka i zastanawiają się nad ich posiadaniem, tym, którzy się ich boją i tym, którzy się nimi cicho fascynują – lub głośnie. Tym, którzy się boją też!!! Bo śmiech to zdrowie!!! A śmiech z zadziorną w żartach inteligencją… to po prostu rzadka w dzisiejszym świecie sprawa.
Drzewa…
Idziesz o tej porze roku na spacer i nie musisz brać kanapek, ni owoców, ni czegoś tam do pobudzenia cielesności. Tylko flaszka wody i tuptasz. Oj pewno, że kilometr, czy naście, wymagają jakiejś przegryzki po drodze, więc co? Szukasz drzew. Na przykład dzikich jabłonek, chociaż te jeszcze nie do końca są dojrzałe. Lepsze są czereśnie i śliwki! Ale są smaczne!!! No mówię Wam. Siedzi człowiek i pędzluje gałązkę po gałązce, potem wracając do domu w kieszeni ma jeszcze dwie gruszki. Na potem. Na jutro, do pracy, czy czas po pracy. Zwyczajnie… a może tak jak kiedyś? Bo w naszych lasach, tak młodych, tak bardzo wywalczonych z codzienności, rosną i drzewa owocowe. W większości samosiejki, wysrańce wronie i takie tam. Przesmaczne, bo dzikie, nie wiązane, nie tłamszone, dzikie i spragnione przytulasa i docenienia tego, co zrodziły. Czyli powiedzienia: dziękuję, ale Ty jesteś smaczna moja droga! A jakie masz piękne gałązki!!!
Nie oszukujmy się, jedzenie nie pachnie, nie smakuje i ogólnie mówiąc nie jest takie, jak kiedyś. I sorry, nie znaczy to, że człowiek się zmienił. Raczej o to, że otłuszczona kura nie jest już dostępna na zwykłym straganie. U cioci na wsi, jajka już nie smakują jak kiedyś, a jagody są dziwną rekomplikacją genetyczną, która nie wie co robi w tej szerokości geograficznej. Na szczęście są jeszcze dziko rosnące drzewa. Zapomniane, traktowane prawie jak trujące! Na szczęście mamy turystów z Polski, którzy jeszcze pamiętają, że czereśnie, czy śliwki należy zjeść. I robią to. Wiecie jaka to radocha zobaczyć umorusanych sokiem, uśmiechniętych ludzi… takie to… NORMALNE.
Sezon powoli się kończy, znaczy wiecie, ten najbardziej intensywny – więc niektózy już podsumowywują lato. I wychodzi na to, że ludzi przez Wyspę przeleciało wielu. Rowerami, samochodami, autokarami, czy na piechotę. Ale, przecież jeszcze nie koniec, co nie?
Wieje
Fale konkurują ze sobą o to, która wyżej rypnie. O skały rozbijają się z takimi pióropuszami, że aż coś się człowiekowi w żołądku kotłuje. Wszystko się trzęsie. Dziwna moc o aromacie wodorostów w solance wtłacza się w płuca i rozpycha. Kropelki w powietrzu nie tylko walczą z kremami antysłonecznymi, ale przede wszystkim z wszelkim smutkiem. Bo jakoś tak, fale i iwatry czyszczą wszystko wszystkim, nie bacząc na status politycznych, społeczny, czy ogólnie mówiąc finansowy… Po prostu widzą człowieka, który może boi się, ale oderwać ślepi od morskości nie może… i biorą go w swoje posiadanie. Bo mogą. No i ogólnie mówiąc, poza waleniem w skały, skakaniu coraz wyżej i rozbryzgiwaniu się nie mają przecież nic innego do pracy!
Ale jednak gdy wieje i jednocześnie świeci słonko błąkając się po błękitnym niebie, bo wiecie, jak nie ma chmurek, to kurna nie wiadomo gdzie się płynie, toczy, czy cokolwiek tam? A w dół się gapić na tych roznegliżaowanych ludziów, to raczej nie przystoi. Ale jednak, gdy wieje, morskość zachwyca kolorami. Tą bielą aż gryzącą pod czaszką, owym granatem… niebieskim prusackim i ultramaryną w plamkach, owymi przebłyskami zielonkwawości i szmaragdów, turkusów i pierun wie czego jeszcze. Zółcieni, gdzieś z głębi wód wydostającej się. Podświetlonej od dołu, dziwnie wytrwale dążącej do góry. By ją zobaczyli, by ja dostrzegli, by ją poznali… I te kanarkowości, no i ten dziwny, lekko niewyobrażalny ton turkusu. Bliższy nie niebieskościom, a zieleni. Ale jednak zieleni tak rzadkiej, sporadycznej, niespotykanej, ze mrugasz oczami, by się upewnić… ale jest tam. Bo Wyspa jest kolorami, zapachami, uniesieniami… po prostu wszystkim, co możliwe by zmysły zmacać. Zwyczajnie i niezwyczajnie. Definicyjnie i oczywiście niedefinicyjnie. Jest taką masą bukietów uniesień, że człowiek nawet nie baczy na alergie!!!