„No trzeba było w końcu zacząć. Pan Tealight miał już szczerze dość upierdliwości Wiedźmy Wrony Pożartej, robiącej ryj w podkówkę i jęczącej, że nie sięga!!! Tosz przecież, no jak można być tak nieużytecznie niskim no? Zaprawdę Wam powiadam, może i łatwiej jej się chować i pełzać, ale do śliwek nie dosięgnie!!!
Dlatego od tygodnia pochód wyprowadzający rzeczoną niską wyglądał tak: Chochel – chochlik pisarski Wiedźmy Wrony, udający, że nie ma nic wspólnego z ogonem, co się za nim ciągnie, ona sama – cykająca, otoczona misiami, Pan Tealight z Ojeblikiem, teleskopową drabinką i stadkiem Wróżek Zaplemniczonych i dwa koszyczki na łapkach, których pazury pomalowano na jadowite kolory. Tak jadowite, że wyżerały dziury w cemencie. Gdy Wiedźma Ptaszydło stawała pod drzewem, drabina stawała obok niej, a Pan Tealight – nie bacząc na swój status Przedwiecznego, ni na łatwo zaciągalną, wełnianą cielesność, właził na drzewo i zrywał dla „damy” czeresienki i śliwki, jabłuszka wczesne i gruszeczki soczyste. A potem li… azaliż niby owe nenufary jej darował… w końcu ile można spoglądać z uśmiechem na podskakującą kobietę w średnim wieku z wielką, niebieską torbą i miśkiem? No dobra, długo można, ale serio… wiecie, no raczej nie wypada. Przedwiecznemu na pewno nie…
I jak długo można było wysłuchiwać Wiedźmy Wrony Jęczącej?
Zauważalnie wkradała się na Wyspę Jesień. Wkradała się chyba tylnymi drzwiami, może i oczekiwana przez lubościwie traktujących chłodniejsze klimaty, ale jednak przecież jeszcze nieoczekiwana.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Skradzione morderstwo” – … pierwszy tom. Tak, pierwszy tom był słabszy! Naprawdę. Niby bohater wiadomo, z problemami jak to u inspektorów wskazane, do tego z traumą, ale jednak powieść była „tylko” bardzo dobra. A to… kontynuacja serii o inspektorze McLeanie… jest niesamowita!
Tym razem, w wydarzeniach jednocześnie sprzed i po tomie pierwszym, fabuła mota nami jak kłębkiem wełny w kocich łapach. Tutaj wbije szpilkę, tu przerazi, tutaj z niedowierzaniem wyjęczymy: ale jak to, naprawdę? Sprawa Gwiazdkowego Zabójcy jest przecież tą, która zmieniła w życiu inspektora wszystko. Tylko, czy to możliwe, że Gwiazdkowy Zabójca wciąż żyje?
Przecież widział, jak go pochowali…
Autor śmiało bawi się linią chronologiczną, rzuca w nas oderwanymi obrazami, sprawia, że raz się uśmiechamy, potem znowu płaczemy, aż w końcu nagle zaczynamy lubić i doceniać poboczne postacie, których nie znosiliśmy. W końcu też bardziej rozumiemy samego głównego bohatera, bo wszystkie te śledztwa, których jest i tym razem elelementem, jakoś zdają się odmalowywać właśnie jego osobę. No i wątek metafizyczny… ksęga, dziwny zakon… Wiecie, wydaje się, że tego wszystkiego jest tak wiele, ale wszystko dość stonowane, nie przytłaczające głównego wątku, raczej tworzące ową linię opadającą na obrazie Mony Lisy… intryguje. Powieść wciąga, mami, wkurza, zmusza nas do okrzyky: ale to niesprawiedliwe, a potem… czaruje. I chcemy wierzyć w sprawiedliwość i wymiary prawa, w ową angielskość, szczęście, a otem, nagle opadamy w zimny nurt fal i wątpimy. We wszystko.
Powoli wszystko przekwita i kwitnie w jednym momencie. Z jednej strony czarne, maleńkie czereśniowe uśmiechy, z drugiej jeszcze wciąż zielonkawe jabłuszka. I liście… gdy spojrzeć przez liść w słońce, nagle zaczynasz rozumieć, że kurna wegetarianie się mylą! Rośliny nie tylko wiedzą, czują i przytłaczają inteligencją…
… one nas widzą!!!
No dobra, może wciąż jeszcze nazbyt Wyspę przygrzewa, więc człowiek dziwnie myśli, ale jednak przytulając się do pnia, czy kąpiąc w trawach, nie możesz pomyśleć inaczej… Ta cała różnorodność, ten zapach, niczym cząstka przeszłości, dziwna stała od pokoleń. Albo same wodorosty… może i po ostatniej burzy i lekkich falach trochę przegnało je w głąb morza, ale wciąż je czuć. I oddychasz mocniej i znowu, jakoś tak starasz się wymienić w sobie każdą tlenowść na ową pachnącą inaczej… tak, zapach na Wyspie jest ważny. Informujący i uzależniający. Tylko, czemu samym zapachem nie da się żyć? Szkoda, co nie? Bo przecież wydaje się być tak sycący… wodorosty, leśne poszycie, trawy, zboża złocące się w promieniach słońca, no i ten dziwny, zimowy podwiew.
Ech…
Tupta sobie człowiek dzielnie Wyspą. Po prawej turyści, po lewej domki, dziwnie nieruchome, dziwnie pozamykane, jakby naprawdę nikt tutaj nie mieszkał. Pewno, że rozumiem ową potrzebę ucieczki od sezonowego natłoku ludzi, pewnie, że czuję to obciążenie skał i ścieżek, ale jednak… muszę wyjść. Poudawać znowu turystę. Bo czas płynie i już niedługo znowu przyjdzie jesień. Miejmy nadzieję, że kolorowa i niesamowita, szepcząca, szeleszcząca, opowiadająca historie wiosny i lata. Może i czekam przez cały rok na zimę, bo jest na Wyspie niesamowitą, ale jednak jesień też kocham. Bo wtedy wszystko jest możliwe. Kompletnie wszystko. I nigdy nie udaje mi się owej pełności dobrze odmalować, opisać, sfotografować. Zatrzymać na cały rok… te kolory, odcienie, te widoczne i niewidoczne. Bo wiecie, pamięć ludzka jest zawodna.
Bardzo…
Czekam na wyprzedaże.
A pewno. W końcu nie oszukujmy się, na wiele suwenirów mnie nie stać, a wyprzedaż to zawsze wyprzedaż. I prezenty można już przemyśleć pod choinkę. Bo chociaż może i kilka sklepów otworzy swe podwoje na tydzień w okolicach grudnia, to nie oszukujmy się, nie ułapicie już wtedy tego, co się Wam najbardziej podoba. Nic z tego. Dlatego uwielbiam wyprzedaże na Wyspie. I to nie tylko ja. Większość ze zwyczajowych Mieszkaczy robi to samo. Usz, bidulki z nas, ale widać potrącono nam za takie widoki, co nie? Wcale się nie dziwię. W końcu nie można mieć wszystkiego, a może można? NIe wiem… chyba mam braki w wykształceniu w tym rejonie.
Leniwiejąc (czytaj pracując) przed komputerem, gdy mimo braku telewizji, radia i gazet, jakoś nadmiar cywilizacji wkracza w moją duszę, czekam aż będę mogła to wszystko rzucić i pójść w las. Albo w łąkę, czy na skały. Oj tak, chyba jednak na skały. Wietrzenie odkryło kilka fajnych, domagajacych się zdjęć żył kwarcu. Pięknych, bielszych od bieli, szklistych miejscami… jakby w końcu Podziemny Lud przeczyścił okna i zrzucił z nich zasłonki. A może tylko w końcu dociągnęli tam w Podwyspie prąd i zapalili światła? Kto ich wie, ale nie opieram się podglądactwu! Kłądę się na skałach, modlę o mały i niewinny całkiem atak robali na moje bielizny wystające spod portek, na moje inne cząstki nieocienionego ciała i zaglądam w Podwyspie. A tam imprezka!!! Widać są już po żniwach, czy coś? Tylko czy żniwa mają wyłącznie na Wyspie, czy zbierają też coś z jej wnętrza? A może są tam jakieś fajne grzybki? No serio, popatrzcie na tego gościa z długą brodą, kiwającego się w fotelu zaraz pod skałkowym okienkiem. No to, co on ma w tym kubeczku, to musi być ze wszech miar organicznie… mocne! Trzeba przemyśleć jakiś handelek z Podziemnym Ludem, bo wiecie, trzeba się od czasu do czasu wzmocnić w różnych rejonach umysłowej niecielesności. Może daliby się skłonić na jakąś wymianę, ale czego mogą potrzebować oni? Podziemni i magiczni?
Odczepiam się od kryształowego okna, podskakując na jednej nodze staram się wyperswadować robalom podróż dalej na mojej cielesności. No nie wykupili biletów, a te małe karneciki na wiekuiste jeżdżenie nie wydają mi się być aktualnymi! Ale cóż… oto czas robalowy. Oto czas traw się płożących, żółkniejących, oto czas przedjesieni.