„Najpierw wybiegła z ciemnej, nieszumiącej lesistości mała dziewczynka w krótkim, czerwonym kombinezoniku. Blondyneczka, krótki rękawek, umorusana czekoladą – chyba? – buzia. Loczki się jej majtały dookoła takiej kruchej czaszki… nie krzyczała. Dziwne, ale dopiero chwilę po niej, na schody prowadzące w dół, potykając się, dotarł wysoki, młody mężczyzna. Bardzo prawdopodobnie, że ojciec, zaraz za nim i pewno matka. Ona wciąż jeszcze obdarzona nadmiarem tkanki tłuszczowej, on dziwnie wysportowany, obcy i nagły, obcięty na jeża, niezbyt pasujący i do lasu i do małej dziewczynki o czekoladowym, niemym krzyku… Do tego strachu ich otulającego, do owego zaskoczenia i przerwanego, sobotniego spaceru. A może nie? Może jednak naprawdę widzieli potwora?
Wszystko to działo się na niewielkim wzniesieniu przy Rynienkowym Jeziorze, ot kilkadziesiąt drewnianych stopni w górę, gdy nie będziesz uważał, pewno w dół zjedziesz szybciej, nie licząc… na brak bólu w kości ogonowej. Ale… co sprawiło, że owa dziwna rodzinka tak szybko uciekła z owej pustej lesistości wzgórza? Co ich wygnało ze spokojności? Co sprawiło, że przestali patrzeć na wielkie mrowiska, szukać chłodu między wysokimi sosnami, stąpać po igliwiu i szyszkach? Szukać twarzy w dziwnie ukształtowanych pniach i załamaniach gałęzi?
Oczywiście…
Wiedźma Wrona Pożarta, która ślepo wlazłszy w szerokopasmówkę mrówczego się w pracy zapamiątania, cykała zdjęcia do czasu… aż poczuła ugryzienie. Najpierw jedno gdzieś przy karku, potem między cyckami, a potem już tylko skakała i rozbierała się odstawiają solówkę z Jeziora Łabędziego dla przytytych brzydkich kaczątków! Widać było dla rodziny turystów było to aż nadto! Nie dziwota, mrówki też spieprzały ochrzaniać swoich nadzorców i bodygardów, za to, że nie dopilnowali, że dały się skusić omamieniem nagminnego natręctwa, by więcej, by częściej, by szybciej… bo przecież zima idzie, czyż nie? No idzie…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Las…
Majestat, zwykła dzikość i mrówki. Wiecie, ostatnio wciąż natykam się na mrówcze kopce. Wielkie bestie w nich, które oczywiście, gdy robisz zdjęcia, całkiem sprawnie, i kompletnie niewidoczne na czarnych ciuchach, włażą na ciebie, nie baczą na wszelaką wstydliwość i pakują się pod bieliznę! Nosz kuchnia, zerow prywatności! Ja rozumiem, iż pewno zima wielka się zbliża i zwyczajnie wyglądam dla nich jak coś, co zapewni żywność kopcowi przez zimę, ale serio? Od razu tak do intymnego pożycia? Od razu tak, a chociaż kurcze pierścionek, no wiecie, rozmowa chociaż… nie, od razu cię żrą. Wot i prawda zawarta w naturze… one nie baczą na to, czyś chrześcijanin, czy redemptorysta, czy bramin… one od razu cię żrą, bo wiedzą, że żarcie to przetrwanie. Ech! Może i warto brać z nich przykład i przestać zwyczajnie wybrzydzać i marudzić? No wiecie, nie tylko na jedzenie. Przenośnia taka. Wiem, że może i wiecie, ale ostatnio nikt nie zrozumiał mnie, gdy napisałam, że gwiazdy spadają, od razu poprawili, że meteoryty… kurna, ech!!!
Dlatego lepiej iść do lasu.
Bo w lesie, gdzie owa najniższa połąć lesistości właściwie nie istnieje, gdzie wilekie szyszki przypominają robaczki nieruchaczki, gdzie ścieżka pełna jest sadzonek tegorocznych, milusich, puchatych iglaczków… gdzie widziałam dziś i papierzaka i czarny prawie czarny jak noc, czarna noc, mech. I gaworzyły ptaszki i rosła sobie czerwona stodoła kryta słomą. Piękna taka. Dziwnie ostra w barwach, zaskakująca nie tylko porastającą ją kompanią paproci, ale i niewielkich brzózek i sosenek. Do tego oczywiście zapajęczynione okna. Mogą być takie piękne. Dobra, przerażają mnie pająki, ale ich domki na mchach, na słomie, czy pomiędzy lekko rdzewiejącymi elementami, urzeka mnie. To połączenie delikatności i łatwości niszczenia tak cudownej architektury, oraz czegoś dziwnie trwałego, twardego jak zawiasy, metalowe części okucia, czy też okienne szyby, ściany… to taka wielka metafora życia. Ogromna.
Las potrafi sprowadzić człowieka na ziemię. Chociaż gapisz się wciąż w górę podziwiając pocięte gałązkami błękitności, oraz lekko drżysz, bo w oddali chyba słychać grzmoty… czujesz, że wszystko nagle się układa. Bo zapominamy, że jesteśmy częścią tego świata. Teh gleby, tych robali, no i pni. One rozumieją. I za cholerę nie oceniają! A nawet jeżeli, to zachowują to dla siebie, bo chyba wiedzą, jak współczesny świat gotowy zawsze powidzieć coś durnego i niemiłego… boli.
Jezioro
A w środku lesistości, chociaż może i najpierw była lesistość, a może najpierw był ono… bynajmniej jest jezioro. Długie i niesamowite. A w nim przekwitające lilie. Jakoś nigdy nie widziałam ich w ym momencie. Nie ma już mięsistych, różowych liści, nie ma lekko łososiowych, białawych, nie ma kwiatów. Są liście zielone i żółte na dziwnie szmaragdowo-granatowej wodzie. Nieruchomej, lekko zmęczonej, bo przecież wciąż upał… a jednak wciąż czekanie na deszcz, a przecież grzmi, ciemnieje prawa strona nieboskłonu… W dziwnie rynnowej przestrzeni wilgotności, pełnej na brzegach wciąż jeszcze wzrastających, niedojrzałych pałek wodnych i tych zeszłorocznych, dziwnie rozwiązle traktujących swoją puchatą patyczkowość, no szuwarów innych, słomianych i jeszcze tych no, wiecie, co koszyki robią… wiklin. Aż korci człowieka zebrać trochę, no i popleść sobie coś do domu. Może i płot? Fajne są takie małe płotki! Może w końcu psy sąsiada przestałyby mi sikać na ukochaną choinkę?
Jedno, czego serio nie brakuje dookoła jeziora, to ludzie. Ludzie z kanapkami i tacy z wypasionymi koszykami piknikowymi. Przyznaję, że ino misia Jogi brak. A miałby chłopak łatwo! Bo ludzie rozleniwieni sobotą – jakoś tylko ja zapomniałam, że dziś jakieś święto! Może i inni mają wolne? A moze to tylko sobota i dookoła tego jeziorka zawsze jest ktoś, kto coś żuje? Ale… no dobra, serio nie do końca rozumiem wyjazd w przyrodę, by tylko coś zjeść na ławce. Serio!!! Rozumiem spacer, długi i daleki, ale ino siadanie i jedzenie, nie. Ciekawe dlaczego tego nie rozumiem? Potrafię wytłumaczyć, ale nie rozumiem. To dla mnie zwyczajnie nudne, ale tutaj u nas to trochę taki sport narodowy. Jedzenie. Ono po prostu musi być! Bez jedzenia nie ma zabawy!
W jeziorze kołyszą się podarte i wymęczone szczątki niegdyś pysznych lilii. Wciąż piękne. Poruszające nawet. Niczym zapomniane rzeźby, zapomniane wypryski sztuki, które serio nie wierzą w to, że ktoś jeszcze je doceni. A może to tylko alieni? Wiecie, goście z kosmosu, którzy zapomnieli wrócić do siebie? Tak zaczepili się gdzieś w okolicach dna i se stoją. W rzeczywistości serio się ino unoszą… i mogłyby, ale nie chce im się iść. Gdziekolwiek. Może lubią patrzeć na tych objadających się ludzi? Może zakładają się który z nich zakrztusi się dziś ogryzkiem jabłka, obleje kawą, albo wywali kanapkę, bo jest z wędliną, a on chciał z pomidorem?