„Nie spodziewał się… zresztą kto rozumny wrzeszczy: wlazł, gdy siedzi na kiblu, niezbyt przecież wtedy gotowy, by przyjmować gości… więc nie spodziewał się, że zobaczy Wiedźmę Wronę Pożarta w takiej chwili. Lekko plumkającą dolną częścią ciała, a dokładniej wybrzuszoną środkową tylną, w otchłanie Łiszingłella, a w prawej ręcę trzymającą Morderczą Dłoń Muszej Flakowej Zagłady. No nie spodziewał się. A przecież powinien. Przecież już się nie dziwował.
Serio!!!
Nie uwierzył jej, że tylko w ten sposób jest w stanie zwabić do siebie wszelkie bzyczące, macające, bezczelnie gwałoące powierzchnie jej nagiej i odzianej cielesności, robale. Nie uwierzył w odrobinę ruchu części górnych, a potem z zawstydzeniem wydukane, że może do sałatki doda… nie uwierzył. No bez przesady, nie mógł!
A ona zrobiła co miała, słyszał jak skwapliwie i dokładnie myła ręce, a potem… w końcu opowiedziała mu o marzeniu. O stadku muszych niewolniczek, ciągnących powozy. I stadku innych, które będą wyciskać soki, sprzątać, latając w powietrzu machać skrzydełkami, na których zamontuje mikro elektrownie słoneczne, a może i wiatrowe… o planach, ale i wątpliwościach, więc zaczął się zatanawiać…
… nad krytycznym wpływem nadmiernego nasłonecznie na bardzo zimową Wiedźmę Wronę Pożartą. I robił notatki!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Trzeci grób na wprost” – … rozrywka. Tak po prostu. Pełna lekkiej magii, duchów, kostuchy i syna Szatana – nazbyt przystojnego. Odrobina seksu… wsadzania łap w figi i kryminału. Zwyczajnie zabawa…
Ale zabawa zabawna. Skrząca się codziennym dowcipem, który pozwala nie ryczeć w kułak, wielu ran, spraw wyjaśnianych i tych czekających na wyjaśnienie i jej… Może i z niej kostucha, ale jak nazywa swoje cycki, to mnie wkurza! Albo jak się jemu poddaje. Jakoś rozumiem napięcie erotyczne, ale no weźcie no… wolę Cookie i rodzinę i gliniarza i Artemis! Kocham Artemis i jej nagłe pojawienie się w opowieści daje mi nadzieję, że będzie jeszcze lepiej. Bo widzicie, ta seria – której jest już chyba z osiem tomów w oryginale – rozwija się. Pierwsze tomy były lekko denerwujące, łaskoczące wszystkim dookoła, wkurzające główną bohaterką. Ten jest inny… zaczynam ją chyba nawet lubić? No dobra, może to jednak Artemis?
Oto kryminał, a dokładniej trzecia część przygód dwudziestoparoletniej kostuchy. Światła dla zmarłych, powiązanej z synem Szatana. Zadziornej, upartej i ubogaconej w dziwne moce. Tej, której przyjaciele zawsze niezawodzą. Oto historia śledztwa, a nawet trzech śledztw, niewyjąsnionych wyjaśnionych, złych dostających w mordę i dobrych, którzy tak naprawdę nigdy nie są nagradzani. Oto miejskie fantasy, ale czy tylko? Może raczej kryminał z nadprzyrodzonym aspektem?
Serio! Można czytać! Można się bawić! I można inaczej spoglądać na innych… czasem tych, których uznajemy za rodzinę! Nie jest źle! Czekam na więcej!!!
Havgus…
Jest niesamowity, gdy opada w parzący dzień. Ciężki, odbiera od razu świat rozciągający się dookoła nas. Zwyczajnie, jakby zadecydował, że go nie potrzebujemy. Nie potrebujemy drzew, pól na horyzoncie. Powoli znikają czereśnie po mojej prawej stronie i dachy kilku domków, potem cała ta mleczna chłodność rozwija się nad resztą Wyspy. Sięga do plaży, do fal i zwyczajnie pozwala poczuć się otulonym chłodną kołderką, uspokojonym, trochę jak na prochach, w bezpiecznym pomieszczeniu, gdzie nikt nas nie może zniszczyć, ukrzywdzić, gdzie wszystko jest tylko po to by nas chronić. Jakbyśmy byli w szklanej kuli. Szklanej, pełnej ciężkiej, a jednak przeczącej siłom mgły… Niby powinna nadciągać od wody, ale jak uznać co idzie od wody, a co nie, gdy jest się na Wyspie? Przecież morze jest dookoła. Może i Wyspa nie jest kolista, ale jednak… woda jest dookoła. Dlatego czy idzie od widzianej morskiej linii, czy po drodze przechodzi przez Wyspę, to wciąż to samo. Ściskam na wszelki wypadek kawałek Wyspy, bo boję się, że się w nim zgubię. W owej całej mgłowości, chłonąc zaskakujący chłód, wilgoć, czując jak nierówno powyrywane włoski na nogach nagle są jak pod wpływem „mokrej włoszki”.
Kłębi się wszystko nad powoli znikającym polem, ot już Havgus jest przy mnie. Niby mogę zrobić krok, ale po co? Zresztą i tak nic nie widać, ni nieba – poza kilkoma promieniami – ni ziemi. Ale po co mi one. Liczy się tylko chłód na spoconej skórze. Wnikający do środka, drażniący zmysły… powinniem mnie denerować, nastrajać katastroficznie, albo choć klustrofobicznie, ale tak nie jest. Jakbym po raz pierwszy czuła matczyny dotyk. Prawdziwy, naturalny i niewymuszony. Jakbym… może w końcu rozumiała, co to znaczy być człowiekiem?
A potem on odchodzi. Nagle znika. To w końcu nie jego czas, przyszedł tutaj tylko na chwilę przecież, na moment, niczym kaprys nastoletniej panny, niczym wypowiedziane na damro życzenie, niczym krótkotrwałe spełnienie, które i tak jest tut tylko po to, by uzmysłowić sobie jak bardzo człowiek siedzi głęboko w dupie…
Siedzę w porcie i z góry patrzę na świat.
A mój świat taki jest maleńki. I wiecie co, cholera mnie bierze nie tylko na nadużywających spalin idiotów, na pacanów, którzy z wyspaionego auta, udowanidając swoją WYŻSZĄ kulturę – wywalają papierki… na wszystkich, którzy niszczą moją Wyspę. W głowie cały czas mi się kołaczą rzeczy, jakie mogłabym zrobić owym bezmyślnym cymbałom niebrzmiącym, ale… cóż, co zrobić? Gonić wariata? Zderzyć się z idiotą? Czy podnieść papierek? Wkurzające jest to, gdy wychowano cię w poszanowaniu nie tylko cudzej pracy, ale i wszelakiego porządku dookolnego, no i oczywiscie szacunku dla pożywienia. Nie umiem wyrzucić jedzenia, na szczęście są ptaki, można je zakopać i tak dalej, ale nadepnąć kawałek chleba….
Czy to tylko ja? Czy potrafilibyście nadepnąć kromkę chleba? Ja nie…
Wyspa jest czasem drażliwa, czasem kapryśna i czasem marudna, wiadomo to baba. Zawsze piękna, oszałamiająca! Dla mnie to jedyny ekosystem, w którym mogę funkcjonować. Takie tam wiecie, uzależnienie. Chociaż, może w rzeczywistości wszyscy to mamy w sobie? Może niektórzy zwą to patriotyzmem, inni ojczyzną, miłością do ziemi… może w rzeczywistości to jakieś atawistyczne poczucie, pragnienie, zapomniane, nie do końca rozerwane połączneie między człowiekiem… a naturą? Nie wiem. Naprawdę. Mogę tylko powiedzieć co sama czuję. A czuję wkurw! Wielki i ogromny na hałasujących, na niszczących, na tych, którzy nie są w stanie docenić ciszy, natury i bogactwa całej dookolności!!!
Nie jestem… nie rozumiem, jak można nie zakochać się w kawce. Albo poczuć dziwnego przerażenia, gdy ona na ciebie patrzy. Bo patrzy. Tymi jasnymi ślepiami, błękitnymi wodniście, jakby każda pełna była morskości w sobie, jakby fale zafarbowały jej pióra na wszelakie odcienie granatów, lekko naznaczyły je też zielonkawościami… labradorytami? Jakby koniec i początek żywotności spotkały się w jednej, ptasiej postaci. Albo taka parka srok, które zamieszkały na drzewach przy drodze, którą chodzę. Jeszcze niezbyt bojące się ludzi, dziwnie spacerujące pomiędzy butami, podobnie jak niektóre wróblowate… Ech z nimi to serio jest ubaw. Jak się czasem zaczną lać, to pióra lecą! A dzioby krwawią! Albo bażanty, które znowu pojawiają się w ogródku. Zrzucają czasem pióra i nagle znajdujesz takie bursztynowo-złote cudo pod swomi stopami, no i świat jakiś jest nagle bardziej oszałamiający, bardziej zapierający dech w piersi…
A może serio jestem tylko dziwactwem? Tym, co oskarżają o sprzeciwianie się postępowi, bo nie ma telewizora i nie używa telefonu? Bo gapi się w książkę i szuka kamieni na plaży w kształtach dziwnych, ze skamielinami…