„Bo widzicie, czasem trzeba… trzeba taki pomysł wziąć i się nim zająć. Trzeba taki pomysł zwyczajnie przestać międlić między uszami, przerzucać z kończyny do kończyny i jakoś tak… ucieleśnić. i dlatego powstała grupa „Marzanna dla każdego”. Właściwie, Pan Tealight podejrzewał, że Wiedźmy z Pieca chciały zarobić na dragi i nowe buty, na miotły, wyskokowe napitki i wszelaką pilnikowalność pazurów, ale pomysł sam w sobie był niesamowicie… pradawny i atawistycznie niezbędny.
A wszystko zamarło gdzieś w całkiem nieodległej przeszłości, gdy wszyscy bogowie, bóstwa i inne takie, do których się modlono, mieli jednego Skarbnika. Ów był całkiem wciąż rajcującym panem o posturze starego żeglarza, brodzie siwej i włosach długich, dziarskim i uśmiechniętym, uzbrojonym w dwa złote zęby, choć już nie najmłodszym – choć kto go tam wiedział co ma w metryce – mężczyzną. Skarbnik był perfekcjonistą, kochał swoją pracę i był z niej dumny. Dumny z pudełeczek i woreczków, torebek, katalogów i zaklęcia „przeznaczonej ofiary”, ale z czasem, no wiecie sami, z czasem już nie patrzyło się dobrze na kogoś, kto chciał złożyć w ofierze dziewicę, kota, czy nawet kurkę, owcę, przystojną wdówkę, albo… coś w ten deseń. A pieniądz, no cóż, niby było okej, choć czekolada była lepsza, albo miód i kwiaty, ale jednak… to nie to, co świeże ciało. Albo wiecie, takie lekko tylko przenoszone… dlatego zrezygnował z pracy. Zresztą bóstwa, bogowie i inne takie tam, położyły po sobie uszy, macki i jęzory i stwierdziły, ze ich czas przeminął, ale ostatnio… widzicie ostatnio zaczęły się przebudzać i…
… znowu w powietrzu rozbrzmiewały krzyki, krwiste okapywania i jęki!
A przynajmniej ich wspomnienia. I znowu z dziwnie porządnej, czystej, szlifowanej i lekko pachnącej mirrą, jaskini wyszedł Skarbnik. I udał się na herbatkę do Białego Domostwa. A tam kilka starszych i młodszych dam, które wiek miały w poważaniu, naprowadziło go na intrygujacą potrzebę, jaką wyartykułował do Pierwszej Jasnowidzki sam Wszechświat. I gdy tak sączyli jaśminową zieloną z tortem śmietankowym z jagodami, i gdy tak myśleli, rozmawiali i pogryzali miętusy, i gdy tak skończyło się jedzenie wiedzieli co muszą uczynić… bo przecież tylko pomóc może Marzanna. A z racji wspólnoty wrażeń, genów i czuć, Wiedźma Wrona Pożarta mogła byc doskonałym wzorcem ofiary… A wszystko potem się spali, popłynie i zakopie. Ofiaruje i rozkrwawi, choćby sokiem z buraków. I może jeszcze takie coś w brzuchy, co dźwięki robiło? Takie coś by było fajne!!!
Wiecznie dziewicza ofiara wielokrotnego użytku, mrucząca, krzycząca, krwawiąca i… może klątwy rzucająca?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Las…
Las o tej porze roku jest ciepły. No w obliczu tych upałów, mimo wszelakiego cienia wciąż jednak wisi w nim duszność takowa. Pełna i liściasto-żywiczna. Odurzająca, spowalniająca, ale nie uspokajająca. Jakaś taka… podrywająca do działania. Budząca w końcu owe marzenia o własnym lodowcu!!! Oj tak, taki lodowiec to fajna sprawa, chcę!!! Budząca ową ruchliwość muchy w miodzie, upojną, ale i lekko fermentująca zmysły, jakby… wiedziała coś o nas, czego się tak bardzo wstydzimy, że nawet w myślach o tym ze sobą nie rozmawiamy pewni, iż jest tutaj ktoś, kto może to podsłuchać. Budząca… nie wiem, coś takiego, co sprawia, że chcesz ściągnąć z siebie skórę i po prostu, zwyczajnie wyleźć z siebie w chłód jakiś, jakikolwiek. Bo widzicie, w falach, choć przynoszących ulgę, chłodnych i gęstych od zmysłów morskich tworów, jest owych tworów ostatnio nazbyt wiele. Dookoła Wyspy pojawiły się kwitnące algi, no i wiecie, raczej już sobie nazbyt człowiek nie popływa. Zresztą, jak długo można mieć głowę pod powierzchnią, no i jakoś tak… po prostu nie powracać w powietrze jakże przytałczające. Gęstsze od milczenia, gdy nie wiesz o co wszystkim w pokoju chodzi, albo milczenie, gdy dasz ciała, nie ściagając skóry, no i oczywiście… głupio ci, czekasz, aż ktoś cię uderzy, bo tak bardzo pragniesz bólu, cielesnego cierpienia, które przytłoczy owo myślowe… a oni tylko milczą.
Las…
O tej porze roku krzaczki jagód są już mocno opędzlowane. Zeżarte owocki dawno już opuściły potwory, które je pożarły, ale grzyby wciąż pachną. Wystarczy przejść się, schylić i… no właśnie, odgłosy, to o nich miałam wspomnieć. Bo widzicie, tutaj las jest jakby nie do końca cichy. Z jednej strony wielkie jeże. Niby się człowiek do nich przyzwyczaił, a jednak jakoś tak wciąż go zaskakują te odgłowy. tutaj piernie kamienny troll, który choć spi, to wciąż trawi, a tam znowu nisseny si ganiają, no i oczywiście wszelakiej maści sarnowato-jeleniowate. Albo jaszczureczki, które są zwinne i wolą bardziej nasłonecznione miejsca, ale też i lubią przez nogi człowiekowi przemknąć. No i solsorty… one robią najwięcej hałasu. Kurcze, nie rozumiem jak takie maleńkie, czarne, pomarańczowodzióbne kolesie mogą tak hałasować. W jaki sposób robią taki zamęt niezależnie od pory dnia i zmierzchu. Czasem, gdy idę sama, a one zaczynają tańczyć wiem, jestem pewna, że siedzą za kupą zeszłorocznych liscie i sobie jajca ze mnie robią. I to sadzone!!! Bo widzicie, ja podskakuję za każdym razem, gdy one przebiegną się po gałązkach, gdy tylko zaszumią skrzydłami… gdy bekną…
Pola powoli tracą swoją ciężką złocistość. Mimo, a może właśnie z powodu, dzisiejszego deszczu wiem, że jutro rano większość z nich będzie tylko rżyskiem.
Chodziliście kiedyś po rżysku – Matko Wyspo! ale ból!!! – a zbieraliście kłosy? Za czasów nieGMO można je było normalnie jeść, zgniatać w dłoniach… dziś niby też można, ale pewnym być nie możesz, czy ci potem macki nie wyrosną zamiast palców dotychczasowych. A może stawialiście snopki, co? Jakoś nigdy mi się nie udawało zrobić tego warkocza, by połączyć w grupkę kłosy, a widzieliście kosę? Baliście się jej? A może wziąż uważacie, że kombajn ma w sobie coś magicznego, coś smoczeo, a to coś co robi takie słodkie kosteczki, to zwyczajna fabryka czekolady?
Nie? Cóż, widać tylko ja mam tak zryty sufit!!! Ha ha ha!!!
Po upałach ostatnich dni serio szukam lodowca do kupienia. Kupi się jednego, a może dwa, to wiecie rozmnożą się, czy coś? No i nie będzie się samotny jeden czuł… samotny! Przytroczy się je do Wyspy, no coby nie odsunęły ich fale, i jakoś to będzie. Bo to pocenie się, to serio niedługo sprawi, że człowieki zatopią swymi wydzielinami Wyspę. I chociaż kolory na niebie są takie… jak wczoraj, owe niebieskości i ultramaryny, owe granaty, błękity, no i wszelkie blue, potem nagle zmieniające się w ciężeki, przetarte szmatką, wysokiej próby złoto… pomarańczowe środkiem, na brzegach coraz jaśniejsze, aż w końcu białe – oślepiające. A przecież słońce nie zaszło. Schowało się tylko za chmury, za wybrzeże, za domy, otaczając je poświatą, jakąś taką koroną. Jakby w końcu nadawało im… status, do jakiego powstały.
Upały upałami, oczekiwanie na jesień… jesienią, ale jakoś trzeba to przetrwać. Nawet jeżeli tak bardzo kocha się zimę. Trzeba jakoś przetrwać!!! Nie ma innego wyboru. Zresztą, czy akurat taki wybór byłby serio przydatny?