„Nawet nie chodzi o to, że słowo NIEMOŻLIWE zostało wycięte z wiedźmiego słownika. Wykopane z niego, wytarte, rozdarte na cząstki, wykastrowane, odarte ze skóry, wydepilowane w miejscach intymnych wrzącym woskiem… a potem na pal jeszcze nabite i robiło za Stracha na czereśnie. Podobno niektórzy to nawet ożywiali je, by od nowa przeprowadzić przez cały, rozrywkowy wyłącznie dla obserwujących, świat wszelakich tortur mniej, lub bardziej, współczesnych…
Dlatego Pan Tealight się nie zdziwił, gdy z zamkniętej z powodu niebytności Wiedźmy Wrony Pożartej Chatki… wydobyła się cała chmara chmurnych, skrzydlatych, wychudłych, ale szumiących, mocno przegrznaych Królowych. Od razu padł na ziemię, gdzie zaatakowany został przez Strzegące Siły Naziemne i lekko, aczkolwiek profesjonalnie, spacyfikowany wyłącznie dlatego, że no… nie można go było zjeść. Widzicie, gdy można coś zjeść, to SSN od razu ciągnie to do kopca, ale po ostatnich próbach, nauczeni bolesnym, na wieki wieków pamiętliwym, odciskiem Ojeblikowych siekaczy… nawet nie próbowali. Leżał tak przez chwilę, a potem postanowił jeszcze trochę, w gruncie rzeczy, dopiero gdy usłyszał znaczące chrząknięcie i zobaczył tupiący lewy bucik Wiedźmy Wrony Pożartej, pozwoli sobie na powstanie…
A ona i tak tylko jedno miała do powiedzenia, zero współczucia:
– A było je wypuszczać?
Bo przecież to takie zwyczajne mieć chatkę zbudowaną na Mrówczym Kopcu Płodzącym Pewnie Koronowane. Czyż nie?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Królowie przeklęci” – … orgazm. Po prostu. Czysty! Nadzwyczajny. I owe wspomnienie malutkich tomików, w które zawsze nie wszystkie wyposażone były biblioteki… Jako dzieciak nigdy nie poznałam całej tej historii – no poza historią!
Oto cud, wydany w końcu w miłej, ciężkiej cegle. Piękny! Pełny! Zachwycający. Myśli sobie człowiek, czy raczej łudzi się, że starczy mu na dłużej, ale nic z tego. To się czyta, jak lekko świntuszkowatą biblię! Serio! W końcu w tej książce mamy sporo takich momentów, bez urazy ku religijności wielu, sami zajrzyjcie do swojej. To się czyta… jak lekcje z historii, na których dobry nauczyciel przemycał MOCNE, niegrzeczne momenty! Niczym serial kostiumowy, niczym…
… brak słów.
Wielotomową niegdyś, teraz zebraną w trzech księgach powieść, którą rozpoczynają płomienie trawiący Templariuszy, pewna klątwa i kilka wpadek na dworze Filipa Pięknego… poprowadzi was poprzez życia koronowanych i tych, którzy owymi koronami naprawdę kierowali. Poprzez kopanie dołków, nie tylko w polityce, intrygi i zakusy, ciągłe dbanie o własne dobro i nazywanie tego misją od Boga… poprzez człowieczeństwa i upadek rycersta, poprzez zmieniające się etyczności i świat, wcale nie tak bardzo różny od tego, który mamy teraz. No, może poza elektrycznością!
Tym razem zgadzam się z opisem na okładce… to jest „gra o tron”! Jak najbardziej!!! Warta zatopienia się w jej fabule, a dokładniej w początku, trzech pierwszych tomach niesamowitej opowieści, w której tak trudno oddzielić prawdziwego człowieka od tego, czym/jak nazwała go historia. Od owych książkowych, naukowych dywagacji… oto pewna prawda, która na zawsze pozostanie niepewnością.
Cichość…
Czasem jak człowiek zagłębi się w ową leśną spokojność, albo nadmorską, w owe odgłosy wyłącznie związane z naturalną naturą, ptakami, robaczkami, w owe wszelakie pełzające po piasku jasne krewetkopodobne skaczące cuda, pajączki całkiem w kolorze kości… gdy podgląda się pliszki, które chyba znowu są w nastroju na miłość, gdy po prostu jest się ziemią i wodą jednocześnie, to… wszystko cichnie. Nawet bicie własnego serca, jakby w tym czasie za całe krążenie odpowiadała wyłącznie ona – Wyspa. Matka, Babka, ja sama. Wtedy jakoś normalnym się zdaje, że facet wychodzący z biura zrzuca garnitur, pozostawia swoją teczkę na piasku, wyciąga skądś kąpielówki i… płynie. Jakby chciał się dostać do Szwecji bez nadbagażu, bez fal Villuma czy Leonory. Bez bujania. W chłodzie i czystości pięknie zaskakującej. Co prawda mówią już o niebieskich algach, więc dobrze przed wskoczeniem sprawdzić stan wody, ale najczęściej wystarczy przejść parę kroków i już, można pływać. Bez wyidealizowanych strojów kąpielowych, bez owego szyku, zwyczajnie w cichości, w owym dziwnym dudnieniu w uszach, chwilowym odebraniu słuchu, skakaniu na jednej nodze, by pozbyć się nadmiaru wilgoci…
… a potem zmęczeniu. Bo woda wyciąga z człowieka całe zło i ciężkości. I nagle jesteś taki zmęczony, przez chwilę nic nie jest ważne, poza ciepłotą piasku i nadal… cichością. Poza spoczęciem na nagrzanym głazie i nicnierobieniem. Ładowaniem baterii, ale czym? Tylko czystością, morskim stukotem, ptasim trelem, czy jednak nawiewanym od lasu aromatem szyszek i żywic? A może jednak jest w czymś coś innego? Może to nie cichość, a inne dźwieki, których potrzebuje ludzki organizm? Wiem, że brzmię jak nawiedzony Mulder, ale pomyślmy przez chwilę… przecież wciąż nie wiemy wszystkiego. Gorzej, wciąż wiemy o sobie, świecie i wszechświecie tak mało, że strach, gdy mierzymy go z arogancją niektórych naukowców. Bo moja arogancja została rozwodniona przez Wyspę. Moja naukowość się zmieniła, stała się nie tyle potulna, bo wciąż jest zawadiacka, ale raczej bardziej… hmmm, otwarta na różne różnistości i własną niewiedzę.
Cichość…
Tak, dźwięki, czy nie, może innesłyszalności, może coś, nad czym nie panujemy, czego jeszcze nie znamy, do czego nie dorośliśmy, a może wprost przeciwnie, zgłupieliśmy nadmiernie ostatnio… Może? Ale jeżeli jednak, mała hipoteza, jest w tym wszystkim coś więcej, coś, co wytwarzają też góry, to po co sobie to odbierać? Niedawać sobie możliwości na naturalną dźwięczność.
Jakoś tak w najwyższym momencie sezonu turystycznego każdy dzień dla nas, mieszkańców, jest taki sam. Wiecie, gdy pracuje się sezonowo, trzeba poświęcić wiele, a czasem i więcej. Nie ma innego sposobu. Zwyczajnie, poza sezonem dostać pracę, to niezły cud. Wielu z nas nie ma takiej opcji, więc… robią wszystko teraz, mówiąc: odpocznę potem. To własny interes, to targ, to znowu jakieś wycieczki, trzeba żyć w upale na maksa. Bo znowu wróciła ciepliwość i suchość… ale z drugiej strony, przecież zaraz po pracy można popływać, poleżeć, chociaż na chwilę zatopić się w Wyspie, a ona pomoże, bo ona jakoś tak wszystko rozumie… boskość idealna.
Siedzi człowiek nad swoją internetową robotą i czeka wciąż na ten moment, gdy będzie mógł się odłączyć i pójść w naturę. Oj pewno, że natura człowieka obłazi, karmi się krwią, a te czarne robaczki takie małe, wiecie mini dżdżowniczki, co obłażą, gdy zbliżysz się do żołcieni i bieli – nosz jakie one są gilgoczące!!! Koszmar!!! Ale i tak wolę w naturę. Sorry, ale nie dla mnie maratony Startrekowe w Gudhjem. Nie dla mnie imprezy w porcie, chociaż tak fajnie skaczą i brzmią. Nie dla mnie wszelakie rozrywki ludzkie w nadmiarze… dla mnie wciąż cichość. Nawet teraz, w pierwszej połowie sierpnia, gdy powoli czerwienią się i czereśnie i jarzębiny. Gdy cieniutkie gałązki młodych jabłonek uginają się pod ciężarem jabłek, jednocześnie dumne z tego, że kurcze się udało!!! Bo tutaj chyba i o dumę chodzi. Z tego, że się przetrwało, o owo zadowolenie z siebie samego, bo czemu nie? No sami pomyślcie…
Bo tak naprawdę, w życiu chodzi o samo życie. By było takie, by można było normalnie zasypiać. By nie męczył nas każdy krok, by wyrzuty sumienia nie dobijały… a w tym pomaga wyłącznie cichość i natura. Nawet w tym, by wkurzonej duszy dać upust i powalić sobie głazem o głaz!