„Wspomnienia w Wiedźmie Wronie Pożartej się kotłowały. Szczególnie te starutkie, pokręcone, bolesne wspomnienia, które należały do Małej Wiedźmy, które tak naprawdę były, ale i nie były częścią ich obydwu. Bo tak naprawdę, czy one same były sobą? Jedną osobą? Człowiekiem z przeszłością, oczekiwaniem na przyszłość i smętną teraźniejszością? Nie łączyło ich to samo ciało, bo ono zdążyło się przekształcić, ni te same ulubione rzeczy… ani miłość do piaskowych babek, chociaż nie, te wciąż lubiły jednako, kamienie też i kwiatki i samotność i drzewa i wyobraźnię i intuicję, no i pluszowe misie i jeszcze nieniespodzianki, więc może…
… więc jak to jest z tym dorastaniem, zapominaniem i pamiętaniem?
Ale tym razem Wiedźmę Wronę Pożartą napadały sny o Zębach z Puszki. Srebrzystych, dziwnokształtnych tworach, które mieszkały w jadowitych ustach Matki Królowej. Które obiecały, że się zemszczą za coś, czego nie pamiętała, ale i obiecały, że na zawsze zemstę ową zapomni. No i… nie pamiętała. Nie pamiętała by coś się wydarzyło, nie pamiętała też, czy się nie wydarzyło. Zapomniała, albo winna była wciąż czekać? Nie wiedziała, ale na pewno koszmarzyła nie tylko nocami.
Mimo iż dorosła, a może raczej się specyficznie zestarzała i zastała w byciu wiecznym bachorem… wciąż jednak się bała, wciąż pamiętała ich srebrzyste, robocie kształty, biel pozostałych, ów karmin ust, które nigdy nie miały nic miłego do powiedzenia. Pamiętała je… mocno, dziwne, jakby były stałą formą rtęci zakochaną w wewnętrznej części puszki po napoju… tak, w tamtych czasach byli tacy, którzy zbierali puszki, a ona, jako Mała Wiedźma wierzyła, że składali je dla Metalowego Dentysty, późniejszego, nawróconego Drwala z Krainy Oz, a ten nocą, a dokładniej w momencie, gdy noc przekształcała się w dzień i gdy najlepiej się śpi, przemieniał zęby Złej Królowej Matki w… coś innego. I tylko Mała Wiedźma była tego świadoma, bo w jej snach odbijało się to, co działo się w komnatach.
Zęby z Puszki…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Wypalarki…
Po raz pierwszy zobaczyłam je na Wyspie. Takie dziwne urządzenia, patyczki z butlami gazowymi i oczywiście ludzie, którzy je wyprowadzają na spacer. Niczym pieski lekko ziejące ogniem, a może jednak małe smoczątka? Zapach, który się rozbiega po uliczkach jest zaskakujący, a małe, spopielone szczątki sadzonek i kępek trawek powoli rozwiewa wiatr… bo przeciez zaraz odrosną. Wystarczy, że ludzie z maszynami znikną za rogiem, a te już wybijają się spomiędzy kamieni i płytek chodnikowych, spomiędzy spękniętych warstw smoły i innej asfaltowości… więc, po co to robić? Dlaczego nikt już nie klęknie, przykucnie, nie chwyci za haczkę, tudzież innego rodzaju takowe narzędzie, dlaczego nikt po prostu nie dotknie zieleni i ziemi? W jaki dziwny sposób nagle do wszystkiego potrzebne są Wam narzędzia? No dlaczego? Nie lepiej ruszyć dupska i po prostu zająć się zielenią? Kształtować ją, rozmawiać z nią, zmieniać, a potem patrzeć, jak i tak sama decyduje o sobie. I oczywiście brać z niej przykład…
Wyspa w sezonie jest tłoczna, ale oczywiście tylko dla nas! Owych dzikich mieszkańców, którzy jakoś bardziej przyzwyczajeni są do tego, że na ulicy najczęściej są sami, że mijają, jak już, wciąż znajome twarze… tak to już jest, jak się mieszka na przestrzeni, która nosi na sobie tylko 40 tysięcy dusz. Wiecie, ino dusz, bo duchów to mamy oczywiście o wiele wiele wiele więcej! Dla nas sezon, to tłok. W końcu pootwierane są wszystkie kasy w sklapach, ogólnie mówiąc nagle w różnych miejscach człowiek natyka się na co najmniej trzy języki, lekko obce… Oj oczywiście, że taki lekki tłok, czy raczej dla innych codzienność uliczna, trwa tylko przez niewiele ponad miesiąc, może i dwa, ale jednak… sprawia, że inaczej można spojrzeć na wszystko co się ma, wszystko, czego się pożąda, pragnie, a może i o czym się marzy?
No i w końcu i my możemy obeżreć się lodami. Domowymi, niesamowitymi! Bo przecież teraz już nie tylko słynne lody w Gudhjem, ale i te w Svaneke – razy dwa, Sandvig – też dwa razy… no i jeszcze oczywiście Snogebæk!!! Otwarte tylko w sezonie, czyli tak jakoś od końca marca do września, sprawiają, że naprawdę się na nie czeka, że jakoś tak czuje się ową wakacyjność. Nawet jeżeli w tym roku za cały urlop będziesz miał kilka godzin na plaży… nic to, czasem wystarczy!!!
Plaża i cisza…
Podpatruję zdjęcia znajomych z wielce tam krain za siódmą górą, siódmą rzeką, bagniskiem nawet i wielką, pochyloną sosenką, za borem, za lasem i oczywiście za wypasem zakupowym… i fascynują mnie te tłoki. Widzę plaże, może i mają palemki, ale dodatkowo kurcze tam się nie da wędzonego śledzia wcisnąć pomiędzy owe roznegliżowane sylwetki!!! Pomiędzy te kocyki i ręczniki, leżaczki malowane, parasoleczki… jak sobie pomyślę, że potem w wodzie mogłabym dotknąć cudzego, gołego ciała, to sorry, ale mi niedobrze!!! Bo na mojej biało-bursztynowej plaży… pustki. Czasem przejdzie jakiś osobnik, czasem ktoś wskoczy do wody na granicy mojego pola widzenia, czasem ktoś w oddali przepłynie i przez dłuższy czas widzę spory jacht na horyzoncie, ale poza tym… jestem tutaj tylko ja i Chowaniec. W owych kryształowych wodach, gdzie wczoraj na przykład nie było ni wodorosta ino taka niewielka kupka zmielonych muszelek gdzieś tam obok wielkiego głazu, przy brzegu, co to towrzyła artystyczne kreseczki i malunki; głazu, na którym fajnie się potem ułożyć i czuć tylko uderzenia fal i ową ich pieszczotę… w owych wodach tak fajnie się pływa. Na wielkiej piaszczystej łasze jest bezpiecznie. Nie ma płaszczek i rekinów, nie ma tworów zaskakujących, wszystko co mnie straszy, to mój własny cień!!! A woda podobno miała około dwudziestu stopni! Hmmm? Serio serio serio!!! Nie chce się z niej wyjść… po prostu.
Ani trochę… nie chce się wyjść. Lepiej zanurkować i patrzeć jak się na piasku pod falami tęcze tworzą. Jakie zaskakujące są owe odbicia fal: świetliste i te takie, które szybko niszczą moje stopy, by potem podpatrywać… jak bardzo ulotną była ta zmiana? By potem po prostu pozwolić się unosić. Najpierw morze zabiera mi pupę do góry. Nie wiem jak to idzie, ale u mnie zawsze tak… nawet nie muszę machać nogami, kilka ruchów rękami i już płynę. Chociaż może nie? Może tylko się unoszę?
Drogi się u nas pogorszyły.
Oj pewno, że wciąż są czarniawe odcinki takie, że aż by chciało się depnąć i nagle człowiek myśli, że może owe cudoprędkie auta mają jakąś rację bytu, a potem przypominasz sobie o ograniczeniach prędkości, albo cudach techniki drogowej… jak na przykład w Bølshavn. A tak. Poboczne rdzawe paseczki to nie miejsca dla rowerów, nie, to taki wynalazek, by wszystkich spowolnić, w rzeczywistości tworząc… hmmm, jednopasmówkę wąskotorową!!! Wszyscy przyjezdni pieją, że oto jak powinny być drogi dla rowerzystów na sweicie tworozne, a nie wiedzą, że to nie dla nich… ogólnie mówiąc rowerzysta w samochodzie, szybko przechodzi na inną stronę mocy, ale to inna bajka. Drogi się pogorszyły. Dziury mamy w asfalcie! Coś, czego nie mieliśmy! I nikt tego nie naprawia! Bida Wam powiem, bida wielka!!!