„Potwora była wielka, kostropata i jakoś tak, Wiedźma Wrona Pożarta stwierdziła, że milusia. Ale praca to praca. Należało ją rozebrać na części i tyle. Mimo owych oczu wielkich, mimo powiek lekko opadających, ruchów bardzo powolnych, ociężałości w uśmiechu i parsknięciach, a nawet… pierdnięciach. Była tak jakoś kulista. Znaczy, nie jak bałwan, raczej jak dwie połączone kule do kręgli, albo lepiej… jak dwa pączki z różą i z budyniem!!! Ojej, pączek z budyniem, albo z różą, albo z.. z czym tam jeszcze mogą być, z konfiturą? Znaczy, mają ją rozebrać, więc… wiecie, pewno wkrótce dowiedzą się z czym były pączki…
… a ona? Była jakaś taka słodka. Jakaś taka miło i kulista i pokrzywiona, pomarszczona i trochę się trzęsła. No zwyczajnie nie mogła. Z ludźmi to jakoś inaczej szło, jakoś byli obleśni i tyle, zbędni, a nawet… z łatwością na miejsce jednego wyrastały miliony wkurwiających, ale ona… Potwora była cudem. Może i przestarzałym, może i jadła sporo i wydalała pięć razy więcej, ale głupio tak, no nie mogła. A Pan Tealight to od razu, jak zobaczył te oczy, ogonek malusi, przy takim wielkim kadłubku… uciekł do lasu i postanowił poprawę i wielki żal za grzechy…
Nie mogła.
I to nie mogła po raz kolejny, zresztą Ojeblik – mała, ucięta główka, właśnie wykańczała dla niej bikini. W końcu lato wciąż panowało i wraz z innymi mieszkańcami Białego Domostwa starali się pływać ile się dało. Dla marudnej Turyścizny woda była lekko raczej za mało ciepła… No cóż. Podobno mawiają, że jak się kocha, to da się radę. Radę nawet zaadoptować kolejnego członka rodziny.
… ale czy serio zakładanie Inspektoratu Utylizacji Magicznych Tworów było dobrym pomysłem?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Nadciągająca burza” – … ale? Czy jeszcze ludzie czytają aż tak opasłe tomy? I to na dodatek takie, na których kontynuację trzeba było czekać tak długo? Cóż, ja czekałam. Jakoś tak we mnie utkwiły pierwsze tomy, jakoś pozostały. I oto jest tom piąty cyklu „Korona Gwiazd”, ale czy całość historii?
Zatarły się we mnie poprzednie tomy, ale akurat dwa ostatnie udało mi się przeczytać jeden po drugim i z łatwością przypomniałam sobie ów wielobarwny, wielowarstwowy świat, w którym wszystko jest i możliwe i niemożliwe zarazem. Gdzie postacie dorastają i zmieniają się, ale powieść cały czas toczy się własnym tempem, własną drogą, według własnych reguł. Wciąga, mami… czasem męczy, by potem nagle nabrać tempa i nie wypuścić cię spomiędzy kart… Ofiaruje postacie, światy i zmienności, dzieli się wrażeniami, emocjami… po prostu topi nas w inności. W innych czasach, innych światach, magiach, przepowiedniach i wizjach. W codzienności dzieci, które urodziły się z jakiegoś powodu, całkiem innego niż zwyczajna chuć, oraz dorosłych, którzy nigdy do końca nie mogą być wszystkiego pewni.
To epopeja. Powieść, która połyka i warto jej pozwolić na małe siebie strawienie!!!
Lubię tę autorkę, bardzo cenię sobie ten cykl, ale wiecie, zaczynać trzeba tę opowieść od samego początku, nie końca!
Slow life?
Podobno w dzisiejszych czasach żyjesz szybko, albo w ogóle, ale… ostatnio coraz częściej słyszę „slow life”. Znaczy co? Ograniczenia prędkości, klapki na oczy i pasy bezpieczeństwa? Nowe hamulce, może jakieś tam obostrzenia przy nawilżaczach i naślizgaczach? Bo widzicie, jak się nie ma telewizji, żyje w świecie bez bilboardów i wszelakich migających rzeczy na budynkach, ogólnie w świecie, gdzie do lasu bliżej, niż hipermarketu i nikt nie krzyczy na rogu ulicy – kupujcie moje wielkie buraki… gdy nie ma gazet, jakoś tak nie ma, no i nawet zaglądając w internet korzysta się wyłącznie z opcji: jestem maszyną do pisania… to nagle wszystko jest wolniej. Śpieszysz się tylko i wyłącznie w przypadku ostrego parcia na… odbyt! No kupa no, tylko to jest w stanie cię pogonić tak, że aż się podłoga zwija. Parcie na pęcherz też tak szaleje, ale jednak mokrą plamę można zwalić na deszcz, choć susza, a śmierdzącą, albo klocek z nogawki?
No nie da się…
Ale czym jest „slow life”? Czyżby wyłącznie brakiem pogoni? Ale jeżeli wszyscy dookoła gonią, to, czyż nie oznacza to samotności dla tych, którzy stoją, drepczą w miejscu? No i co z tym dreptaniem w miejscu? Niegdyś synonimem konserwatyzmu? Ech… współczesność serio daje wszystkim popalić po równo. Jedyny sposób na umknięcie od tego, to otoczenie się podobnymi ludźmi i Mniejszy Kraniec Świata – Wyspa. Znaczy dla mnie Wyspa, dla innych to może być jezioro, góry, las, puszcza… uświadomienie sobie, że życie, to jednak coś całkiem prostego. Całkiem przyziemnego i ziemnego, co sprawia, że się uduchawiamy… znaczy wiadomo, po śmierci to każdy z nas w końcu będzie duchem, ale tutaj chodzi o to coś, co wielu z nas śmieszy, o ową otoczkę: medytacji, jogi, czakry, czy czego tam jeszcze, zwykłe wiedźmostwo i głowologia, wiecie!!! Pozwolenie sobie na dziwne stwirdzenie: to mnie może nie interesować!
Mam prawo się tym nie zajmować! Powinienem najpierw sprzątać dookoła siebie, a nie od końca czyjegoś życia…
Oj pewno, że na Wyspie nie żyją ideały… wprost przeciwnie, ale większość z nas jest lekko, eee jakby to ująć, no walnięta. Wiecie, tulą drzewa, gadają do kamieni, dopisują do tego wielkie ideologie i definicje nastroszone mądrymi słowami. A tak po prawdzie, to wszystkim chodzi o ciszę niesmrodliwą za oknem, morze, które jedzie wodorostami i oczywiście zieloność. Bo w końcu gdzieś trzeba w tej naturze w krzaczki chodzić, co nie? Dlatego chyba Turyścizna tak bardzo sprawia, że się chowamy. Zwyczajnie. Za oknami, które choć bez zasłonek, to szczerzą się dziwnymi figurkami, kamykami i patyczkowymi człowieczkami rzezanymi z wodnego drewienka. Chowamy się w ogródkach, za drzwiami w różnych kolorach, za tabliczkami, za samymi sobą też…
… chyba?
Dwoje ludzi spotyka się na ulicy i zaczynają rozmowę. Oto i powolne życie na Wyspie. On na rowerze, ona w samochodzie, droga wąska, kręta i raczej jednojezdna… poza sezonem jakoś tak da się po prostu zwolnić, zwyczajnie poczekać, ale w sezonie…. Turyścizna pędzi. Może i większość z nich siada i patrzy, siada i się opala, siada i je, ale gdy tylko wsiądą w autka, gdy nasadzą się na rowery rozpoczyna się wyścig. Wyścig, który ma gdzieś malownicze, starodawne pojazdy, u których serio jest inaczej z prędkością, bo wiecie im to się serio nie spieszy, a nawet jak spieszy, to… Wyspa po prostu przypomina, że rzeczy pewne winno się robić dla przyjemności. Nie tylko dla wąskiej talii i dziwnie uwyuklonych mięśni – kurna co jest z pakowaniem wyłącznie góry ciała, tosz to wygląda wprost dowcipnie, a jak się człowiek śmieje, to mówią, że to dla zdrowia, to dopowiadam, że śmiech też, bo na brzuch no i mi głupio… No więc dla przyjemności. Po prostu. Dla dobrego uczucia, uskrzydlenia brzuszków, które nie jest napadem ostrego nieżytu i sraczką. Dla tego czegoś, co wzmacnia umysł i kreatywność, rozwija spakowaną i przewiązaną wstążeczką, nieużywaną wyobraźnię.
Powolność…
Spacer dla spacerowania – nie umiem, biorę aparat i notatnik – pracę dla pracowania – eee? – no i oczywiście odpoczynek dla samego odpoczynkowania. Nie dlatego, że jakiś pieruński ekspert od życia – jakoś zawsze spodziewałam się, że jak się jest ekspertem od czegoś, to najpierw trzeba to pzeżyć, więc w gruncie rzeczy taki ekspert winien być martwy, co nie? a tu nie… żywi chyba wszyscy – kazał Wam to zrobić. Po prostu. Chodzenie dla uczucia ruszania, patrzenie dla uczucia ubogacenia wnętrz nowymi odcieniami… zwyczajność. Bo chyba właśnie zwyczajności w życiu ludziom brakuje. Owej prostej zwyczajności. Naturalnej zwyczajności, ale jakoś macoszo traktowanej – niczym Kopciuszek, co to jednak nie złapał tego księcia, bo zgubił od razu obydwa pantofle, skręcił przy okazji nogę w kostce i wiecie, okresu dostał… na schodach wszystko!!! A co!
W końcu Kopciuszek tyż baba!!!
Czy „slow life” to czekanie? A może brak czekania? I czy jednak… nie powinna owa powolność jakoś rozciągać czasu, bo tu już sierpień!!!
Kiedy to wszystko minęło?