„Niby nie ma ścieżki, ale wszyscy wiedzą, niby nie ma trasy, ale koce już leżą. Niby serio nawet, ona sama nieświadoma… ale wiecie Wyspa już gotowa, kawę w termosie też trzyma. Są ciastka i kruszonki, są cukierki i muza, kanapki są, nawet z ogórkiem, jaja gotowane na twardo, całe pudło ciasteczek kruchych, lodówki z napojami tylko dla dorosłych, lizaki i gryzaki, no i woreczki od chorób lokomocyjnych… Ogólnie mówiąc gotowi wszyscy… ogólnie mówiąc serio nie jest źle. Może i uczestniczka ino jedna, ale i tak, niepoliczalnie tak, zabawy wiele!!!
Byli gotowi.
Stali w większości na ogromnych, dobrze wyczesanych i wciąż jeszcze pracujących, kopcach mrówczych, na drzewach wisieli, uczepieni do pni, do pieńków takich omszonych, na głazach porozkładali namioty różnokolorowe, na wąskich kładkach dla rowerów, na owych schodkach chwiejnych, pod krzaczynami jagodowymi, na grzybniach wciąż pulsujących od oczekiwania…
Wszyscy tam byli.
Jeszcze nim zdecydowała się na kolejny, całkiem nieplanowany, intuicyjny spacer, oni już widzieli. Wiedzieli. Byli gotowi. Chcieli zobaczyć jak dyszy i się poci, jak zlewa się potem i jak bardzo czerwieni nie tylko twarz. Jak po prostu zawsze chce siku, gdy ktoś staje na jej ścieżce i jak bardzo zawsze wdeptuje tam, gdzie nie trzeba. No i najlepsze. Przy takich miejscach zawze było najwięcej obserwatorów…
Tam, gdzie nie można było zejść normalnie, gdy miało się tak krótkie nóżki, no i oczywiście trzeba było robić to na czworaka, na dupie, albo ogólnie mówiąc wszelako nieuwzględniając postawy wyprostowanej, narzuconej homo sapiens sapiens… tam gromadziło się ich najwięcej. Wprost powietrze rzęziło, dławiło się i ogólnie nie liczyło już na apopleksję, od owych magicznych stworów. Widzialnych mniej lub więcej, gotowych na wszystko… niektóre miały nawet pieluchy, by tylko śmiech był aż nader… obfity! Nader, nader obfity!!!
Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki… wybrała się na intuicyjn spacer. Wiodły ją zmysły i wszelaka niepewność… a Wyspa się śmiała.
Zresztą, nie tylko ona!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Pamięć wszystkich słów” – … magia. Boskość gawędy, misteria w tworzeniu bohaterów, no kurna Tolkien, Szekspir, wszelako miejscami Pratchett, do tego trochę Cichego Donu i Zbrodni i kary…
Wiem…
Możliwe, iż nie będę w stanie nawet opisać owego kolejnego Wegnerowego dzieła, ale to nic. Ci co go poznali, sięgną po tę pozycję, czekali na nią i się nie zawiodą. I choć może wolą tą drugą część pogranicza, to jednak i tak utoną. Zakręcą się pomiędzy zabawą bogów i dziwną niepokornością ludzi…
… i nie pożałują.
„Północ-południe”,„Wschód-zachód”, „Niebo ze stali”… to były moje odkrycia. Odpowiedź Piszących Bóstw, owych Awatarów Pióra Prawej i Lewej Dłoni, na moje jęczenia, że kurna nie ma co czytać. Że nie da się wyżyć ino z tych pojedynczych autorów, którzy wiadomo, potrzebują czasu, by karmić mnie… na dodatek zbyt szybko umierających… Nie oszukujmy się! Autor dobry, zmieniający nasze poglądy na świat i samych siebie, karmiący nasze sny, nie jest w stanie pisać kilku książek rocznie! NIE!!! Dlatego musisz mieć kilku ukochanych autorów. A jeśli jeszcze nie włączyłeś do tego stadka Roberta Wegnera… to przemyśl ową sprawę. Bo on nie tylko potrafi pisać. Nie tylko stworzył intrygujący świat, który choć posiada znajome sfery, strefy i społeczne normy, to wciąż zaskakuje. Pełen legend i mitów, magii i… oczywiście bogów, którzy wtrącają się do wszystkiego, jak niegdyś w seriach Dragonlance czy Forgotten Realms. Ale Wegner jest więcej! Jest ponad to wszystko bo nie dość, że oddaje nam bohaterów, kilku, których życia się między sobą przeplątywują, nie dość, że kształtuje ich mocną kreską, nie pozwalając sobie na olewactwo choćby najmniejszego z nich… to jeszcze oddaje każdemu z nich cząstkę siebie. I wiele może was zaskoczyć!
Można czytać osobno, ale wiecie co? Najlepiej Wegnera smakować w całości, od początku, dać sobie czas… zatopić się niczym owa mucha w bursztynie i po prostu… zwyczajnie czytać!
Triathlon.
Biegu biegu,
chlapu chlapu,
rowerowe łapu capu!!!
Ha ha ha! I deszczyk. No sorry, może i w planach mieliście w niedzielę wyłącznie owo biegusianie, pływanie i rowerowanie, ale przyroda miała deszczyk. Pewno, na początku było nawet i duszno, więc pierwsze etapy wyścigowania przeszły dość spokojnie, niestety potem… no włacha przyszedł i deszcz i woda z nieba. I to wcale nie manna z malinkami!!! Przyznaję, że jazda, gdy drogi lekko skonfundowane dwunogami na poboczu, jest raczej wyczerpująca. No nie wiesz, czy owego biegnącego zasapańca brać na maskę, czy do środka. A jak już pada, to kompltne rozterki moralne przeżywam! Utarło się we mnie, że jak ktoś moknie, to podwieźć należy… i jakoś trudno mi w sobie owo utarcie zalać kremikiem, że to przecież oni sami tak chcieli. Bo w duszy coś gra i pomrukuje, że może nie chcieli? A może ich zmuszono? Zły Czarnoksiężnik powiedział, ze dostaną rękę pięknej Arabeli ino wtedy, gdy dobiegną do celu, bez podwózek. Bo widzicie, oni już w promocji dostali prawie całą księżniczkę, ale kurna i bez pierścionka i bez tej ręki, a serio… przy praworęcznej niewieście, to jednak potrzeba i prawicy!!!
Inaczej bida… dlatego tak biegną.
Triathlon traithlonem, bynajmniej jak to mówią „było, minęło”. Wybiegli z Nord Havna w Gudhjem i tyle ich widzieli. Bo jak wracali to tak lało, że niewielu było, by to podziwiać. Asz już najbardziej szkoda mi było panów policjantów, którzy mokrzyli się na skrzyżowaniach. No to trzeba mieć zaparcie i kochać naprawdę te odblaskowe kamizeleczki…
Jagódki.
A są… po raz pierwszy od wielu lat, znaczy siedmiu jakichś, dopadłam jagódek. Dopadłam ich przed turystami i przed autochtonami, przed miejscowymi mniej lub bardziej, dopadłam ich!!! Brawo ja!!! Kwaśne pieruńsko były, ale jednak były. Wielkie i cudne. Ukryte pod owym baldachmimem z zielonych listków, jakby gdzies pod nim były i korytarze magiczne i krasnale katakumby, a może i kościół, czy coś? Ale najważniejsze było to, że gdy się wsadziło łeb pod owe baldachimy, to były tam jagódki. No dobra, miejscami wcale nie do końca jeszcze dojrzałe, może i kurcze lekko zielonkawe i czerwonawe, zamiast głębokiej granatowości i lekko atłasowej czerniczości… ale cudne to było uczucie, znowu jak za dawnych czasów umorusać się owockami. I nie baczyć na lejące się z niebios strugi wody, nie zważając na zimno, ani nie myśląc o tym katarze, który się dostanie na drugi dzień! A może i kurna angina, bo coś w gardle i z uszami mnie łomoce…
Kamyki do potrząsania.
Lubię je. I chociaż szczerze wierzę, że to śpiące trolle, które lekko skamieniały z powodu wieków, to jednak wciąż mnie fascynują. Legendy twierdzą, że to wielc tam sprawka podziemnych ludków, albo szatanków, tudzież innych mocy, które serio gdzieś targały te głazy, ale jednak wiecie… jakoś w oparach czasów, mgieł i trudnych warunków pogodowych, po prostu się i wysmyknęły z łap, odnóż i innych tam wypustek trzymających… Za każdym razem fascynuje mnie jak bardzo ludziom zależy na tym, by głazy się poruszyły. I jak bardzo są zasmuceni, gdy jednak nic się nie dzieje… i jak bardzo uradowani, gdy jednak, wiecie, się poruszą! Dlaczego tak niewielu z nich wie, że wystarczy im zaśpiewać. Przy kołysankach ślicznie się kolebią, ale jak fałszujecie nieziemsko… podnoszą swoje boczki, podkasowują granitowe opaski i umykają gdzie nie tylko pieprz rośnie, ale i sól kwitnie!!!
Las
Kocham… Nie rozumiem jak można go nie kochać, a już w ogóle jak można z niego nie korzystać. Oj pewno, że są tam robale, ale to jest właśnie EKOLOGIA ludzie!!! Zjeść i dać się podgryźć!!! Chciałam napisać MOŚKI, bom strasznie cięta na współczesność, ale chyba sobie daruję. Opowiem Wam za to jak było w lesie. Pięknie. Niby niezbyt stary, niby tylko lesistość, ale brak pięter, gdzie niegdzie ino kępka ciężkich od owoców jagodników, no i głazy… GŁAZY!!! Ale piękne! Cudowne i omszone. Śpiące trolle czy smoki, a jednak przecież cokolwiek nie powiecie, magiczne. Pełne czegoś, co tchnie sacrum! Wymaga pokłonienia się i jakiejś pielgrzymki, ofiary, dziewicy co najmniej… Po prostu tak jest. Wiecie, że ci przed nami byli tutaj i wierzyli, karmili wyobraźnię i wiele więcej. Byli i czcili, kochali i bali się…
Pałer reńgers!!!
No to tak… w ostatnie dni naprodukowaliśmy tyle prądu, że stykłoby codziennie nie tylko dla nas, ale i jeszcze sporej częście świata! Serio!!! Może i kolejne ustawiane wiatraczki kosztują z 35 milionów, ale za to kurcze… wieją. Znaczy kręcą się!!! No i robią prądek. Tak serio, przy dobrej pogodzie, to nie tylko wystarcza nam je dla nas, ale spokojnie moglibyśmy zmagazynować ją na potem. Gdyby tylko… powiedzcie mi, dlaczego nie magazynujemy takiej energii? Może to i kolejna teoria spiskowa, ale żyję już tak długo, by zauważać nazbyt nieentuzjastycznie, iż kolejne teorie okazują się być… bolesnym kopniakiem w dupę. Nader nazbyt boleśnie prawdziwym. Dlatego znowu pytam: serio nie można stworzyć baterii?
Wiecie, sorry, ale jakoś Wam nie wierzę…
Świat jest pełen cudów. Kurna, dlaczego nie zaczniemy o nich pamiętać? Tak po prostu? Nie pozwalać innym wmawiać, że ino apteka leczy? Ech! Chyba serio dobrze, że nie mam telewizora i unikam gazet… się są dobre na zdrowotność.