„To było jak tortura tortur największych.
Albo wymyślny przyrząd, który naprawdę z jednej strony sprawia, że czujesz się dobrze, gdy o nim myślisz go pragniesz, bo niby nowe i wszelako różne możliwości, coś nawet może i nowego… a potem to ciebie dotyka i potykasz się o białowłose dziecko i już wiesz… miasto nie jest dla ciebie!!!
Tiaaaa…
Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki udała się do miasta! Gorzej, nawet do samej Stolicy! Udała się tam niestety w sprawach całkiem dorosłych, nudnych i przerażających. Wcale nie kupić cukierki, czy bukiet pędzli… ale zajrzeć do Banku. A widzicie Bank ostatnio tęsknił za ludziami, więc stwierdził, że i onej dziwnej, czarno odzianej osobie, krótkiej nad wyraz z wielką torbą, uprzyjemni życie. Nawet z tej okazji, że ktoś taki, kto serio ogólnie mówiąc wygląda, jakby wykluł się właśnie z nader mrocznej materii jajecznej, z epoki co najwyżej serio brązu, chociaż może nazbyt jedzie kamieniem… no więc z owej okazji wystawił dwa pomarańczowe, wysoce plastikowe pieski…
Nieszczekające!!!
Korciło Wiedźmę Wronę, by sprawdzić, czy ją uniosą, korciło podrapać i zażądać: daj głos!!! Korciło ją wiele więcej, ale nadmiernie się bała. Zresztą najpierw jej Przyboczny – Pan Strach – wysłał ją w poszukiwanie kibla. Gdy w końcu, przez cały czas krzyżując nogi dotarła do niego, oczywiście odpychając od siebie wszelkie uczucia parcia i odzwolnia się od zniewolenia, potliwe zimności i gorącości… oczywiście był zajęty. Żeby nie było, po naciśnięciu guzika się okazało, że drzwi się otwierają nawet wtedy jak ktoś jest w środku, osz taka tam rozrywka, wiecie, jak nie możecie się wysikać, to ktoś was wyrwie z zamyślenia wiszącego nad klopem, baby tak robią, no i oczywiście… na szczęście, jakoś poszło. Ale wiecie, przy takim nagromadzeniu cudów, do Banku Wiedźma Wrona dotarła trzęsąca się bardziej. Nie pozwoliła nikomu, ni Chochelowi, ni Ojeblikowi pójść ze sobą. Nie chciała, nie mogła… ten cały slalom pomiędzy leniwymi ludziami, pachnącymi inaczej, ruszającymi się niczym muchy w smole, dzieci biegające w te i wewte i wrzeszczące i ludzie palący…
Zbyt wiele.
A wiecie, że teraz jak się pocicie i trzęsiecie w Banku, to nie jest tak: czy pani pmóc? Ale od razu: jesteś terrorystą, na ziemię, w kajdany!!! A ona nawet nie miała telefonu. Nawet, zwyczajnie, kompletnie. Było minęło? A może jednak… Nie zauważyła Wiedźma starań Banku, nie usłuchał, nie zauważyła. Bała się. Może i mogliby potem się umówić, albo pójść na spacer i do lasu? Zapoznać wzajemnie? Może on dawałby jej długopisy i ołówki – choć w dzisiejszych czasach to kto to ma? Nie ma kwitków zabawnych, ani owych resztek po wyrwanych listkach? Pamiętacie ogryzki ołóweczków, jakie były słodkie, albo te grzbiety związane, albo sklejone, jaka to była magia…
Zabawa…
Nie ma zabawy?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Następczyni” – … ha! Znaczy wiecie, miała być trylogia, ale… już nie ma trylogii. Kiera Cass – czy to pędzona popularnością, czy jednak naprawdę pomysłem na ciąg dalszy – postanowiła, że książek będzie pięć. A raczej pięć w głównym wątku, a do tego nowelki i planowane nowelki z dodatkami: „Happily Ever After”. A wszystko dlatego, że czas nie stoi w miejscu.
Może i świat jest trochę inny, ale nie ma już kast z pierwszych tomów. Maxon i America zmienili ten świat, ale… nie wszyscy są zadowoleni. No wiecie, nie da się wszystkim dać tego, czego pragnęli. Nie ma takiej opcji. Nie da się ot tak zmienić w 20 lat wszystkiego. Mimo dobrych chęci, utopia się nie narodziła. Ludzie znowu się buntują, więc… może znowu Eliminacje? Ale tym razem to ona, pierwsza z bliźniąt, Eadlyn, zostanie tą, która ma wybrać sobie partnera spośród młodych mężczyzn.
Tylko, że… eee, no ona wcale o tym nie marzy!!!
Poznajcie księżniczkę, która nie ma w sobie chyba nic z rodziców. Jej trzech braci, znajomych wam bohaterów „Rywalek”, „Elity” i „Jedynej”… wszyscy dorośli. I mają dzieci. Gorzej, w ogóle są tacy… brdzo dziwnie starzy!!! Ech, aż czytelnik czuje jak siwieje, ale przede wszystkim poznajcie młodą, upierdliwą, zapatrzoną w siebie bohaterkę, szkicującą kiecki i myślącą tylko o tiarach. Jakoś dziwnie się uchowała owa latorośl Americe. Bardzo dziwnie.
Jak zwykle opowieść, w której mało opisów, wiele dialogów i dziwnych manipulacji, walki między obowiązkiem i dobrym wyglądem. Eeee… takie tam dorastanie po raz kolejny i huśtawki nastrojów. I pewno, że wiecie już od początku jak się ta cała historia potoczy. Nie da się inaczej… chociaż będzie trochę zaskoczeń. Jednak jak poprzednio oto opowieść dla dziewcząt w odpowiednim wieku, chociać, może i dla takich, które w wakacje chcą pomarzyć o księciu? Prosty język może zniechęcać, ale…
… język jak bohaterka, wiecie.
Siedzę sobie na skałach i lody wpierniczam. Powiem Wam, że naprawdę niewiele człowiekowi do szczęścia trzeba, no dobra, jak zostałam niedawno poinformowana – nie unifikujmy, nie uogólniajmy – więc, człowiekowi takiemu jak ja… niewiele potrzeba. Nie musi kulać obiadu, ino zje sobie frytki z wróblami. Nie żeby były nadziewane, czy coś. Wiecie, takie wróble raczej saute… czy jak to się pisze, no na powietrzu pędzone, Turyściznę objadające, ogólnie mówiąc całkiem i wyobraźliwie utuczone i lekko spolegliwie ku człowiekom się garniące… Usadzone tuż obok ciebie i gapiące się owymi połyskliwymi ślepkami, owymi młodymi dziubkami, albo i starszymi… Nie no, pewno, że ich nie żremy, chociaż serio możnaby bo populacja napęczniała ponad wszelki stan, a rynnie chyba już trzecie pokolenie w tym sezonie się wykluło… po prostu one się przystawiają do naszego żarcia. Kochają frytki. Kładziesz frytkę takową obok siebie i czekasz, a te małe frotte, puchate ręczniczki, znaczy wróble, przychodzą. Powyginają się przez chwilę, trochę za kolibry porobią, aportują nawet!!!
A potem nagle cień się nad tobą człowieku jedzący rozpina i co…
… i nagle po prostu rzucasz te frytki byle dalej od siebie, byle dalej i jeszcze dalej!!! Bo co jak co, ale mewy uważają, że też są milusimy, puchatymi ptaszkami i też chcą aportować i jeść obok ciebie, no na tym samym stole i siedzieć na krzesełku i w ogóle!!! I jeszcze kolibować i ogólnie mówiąc wciąż nad tobą powiewać w oczkiwaniu, albo i no bezczelnie wymuszać zakończenie owego oczekiwania… Mewy… Tia! Są jak te gigantyczne pieski, które koniecznie chcą być noszone i siedzieć ci na kolankach!!! Problem w tym, że jak stratują, a i zdarza się im, że gdy są w locie, to wiecie… no po prostu zwyczajnie muszą te tam silniczki oczyścić i… srają!!!
Ale i tak idziesz na te frytki.
Chyba serio sprzedawca w okienku już wie, że ptaszarnia cię obeżre, więc w porcję jakoś tak wliczone są kawałki do podzielenia się… Idziesz, siadasz i zwyczajnie, po prostu jesteś szczęśliwy patrząc, jak te małe puchate skurkowańce proszą, a potem porywają te odłożone dla nich kawałki. Biją się o nie, jak sprytny wygrywa i ten trochę bardziej odważny. Nie ruszasz się, bo zwyczajnie chcesz, żeby były bliżej ciebie. Chcesz popatrzeć, w końcu dowiedzieć się jak wzlatują i jak siadają. Jak trzymają te malutkie łapki, gdy lecą, co robią ze skrzydłami? Jak otwierają dzióbki, jak się uśmiechają, a jednak… jak wciąż są czujne. Wystarczy, że się ruszysz, że mocniej mrukniesz i kichniesz, umykają na dach, ale zaraz powracają. Jeden krzyczy na resztę, kilku obserwuje z góry…
… i co do szczęścia więcej potrzeba?
Siedzę na skałach i jem lody…
Boskie lody, cudowne, no po prostu nowy orgazm w natarciu, a serio mnie żeby tak natrzeć, to trzeba potrafić… i one potrafią. Kalas-Kalas… niewielki budyneczek, przytulnie drewniane wnętrze, gdy za chłodno, można rozpalić… do tego co prawda tylko kilka rodzajów lodów, ale za to jakie!!! Boskie i cudowne. Dla zboczeńców świeżo palona, mielona, czy co tam zacz kawa… Można usiąść w środku i gapić się przez wielki okna, ale nie warto, lepiej wykorzystać te kilka kolorowych ławeczek, albo przycupnąć w trawie, albo na boskich, różowo-szarych skałach, albo lepiej – na cudownych, boskich, zajebistych drewnianych schodkach! Mięciutkich, miodowych takich, ciemnych… zwróconych w stronę morza i skał, w stronę nierówności i portu. W stronę wszelkiej spokojności Sandvig, która to mieścina naprawde potrafi spokojnie usnąć. I spać… i nucić przed snem, a jednocześnie zachwycać kolorami, bajecznymi domkami, kilkoma miejscami dla brzusznej radości… ale przede wszystkim spokojnością.
No więc siędzę na skałach i lody żrem. Bo nie jem, ja je pożeram i pochłaniam, wciągam w siebie nawet. Cudowne są takie, świetnie ukręcone, a jednak nie miałko-ciepło-słodkie. Nie. One są bosko zimne, mrożące rozgrzane wnętrze. Czarny bez, znaczy się wiecie ta tam hyćka, do tego jabłka, czerwonow-zielonkawe skórki miniaturowe i truskawka. Miejmy nadzieję, że owo natrętne i uciążliwe coś co mnie uczula w truskawkach tym razem mnie nie ułapi… a zresztą, za ten smak można pocierpieć.
Lody…
Wiecie, siedzi sobie człowiek i gapi się w morze, bo może. Lody mu wtykają się w bardzo wstydliwe miejsca, ogólnie mówiąc nie ma na co narzekać… chociaż wiele bachorów, ale jednak, nie można tak wciąż… zresztą, przecież smarki za niedługo wrócą do szkoły, ha ha ha!!! O cudowny świecie! Ale to piękne!!! SZKOŁA!!! A ja to mogę jeść lody kiedy chcę i ile chcę, bez pozwoleństwa mamusi!!! HA HA HA!!!
No i wiecie… siedzi człowiek i jest niesamowicie. Te kolory, to niebo niby błękitne, a jednak ma takie krechy różnorodniste, różne i muskające serce. A te skały, a ptaki, a łódeczki, jakież one są zabawne i poetyckie. I te sznurki i te wszelkie cuda wianki, co ja nawet nie wiem do czego je używają ci poławiacze nieczęści, ale jednak… cudne są takie. I te małe chatynki nadmorskie i ta mikrominilizacja wszelaka…
I tylko lody TAKIE DUŻE!!!