„Nic się nie mogło wydarzyć bez ich opieki.
Nic się nie mogło przydarzyć bez ich zezwolenia…
Nic nawet nie mogło zostać zjedzone nim… one nie spróbowały. Nim one nie oceniły i jak im zwykle niezbyt smakowało… oddawały.
Nic.
Underjordiski na Wyspie stanowiły prawo, ale stanowiły je tylko wtedy, gdy zwyczajnie się im chciało. Nie zawsze wtedy, gdy wykładano im piwo w dziuplach, nie zawsze wtedy, gdy jesienią chowały się przy ludzkich pleckach ciepłych i spiżarniach. Nie zawsze wtedy, gdy tego się oczekiwało stojąc na polu i siejąc pietruszkę… Ale wtedy, gdy chciano postawić kościół… zrobiono to tam, gdzie na to zezwoliły, postawić Hammershus, czy też zwyczajnie owce wypasać. Po prostu one jeździły na owieczkach, więc chciały mieć je na parkingu, czyż jest w tym coś dziwnego? Były prawem i były ponad prawem, właściwie… to chyba były wymówką, ale Pani Wyspy pilnowała się, by im tego nie powiedzieć. A nawet jeżeli coś usłyszały, to wiecie… ludzie są dziwni!
Lepiej ich nie słuchać.
Szczególnie wtedy jeśli jest się specyficznie odzianym, niskim człowieczkiem. Szczególnie wtedy, gdy jest się ludzką, porzuconą duszą, duszą lekko post best before, duszą całkiem mało wygodną. Szczególnie wtedy… gdy dzikość w owej duszy gra i wszelakie więzy człowieczych praw ma się gdzieś… znaczy tam, gdzie powinien być ogon, ale go nie ma, bo wiecie, no odpadł?
Pan Tealight, mimo iż Całkowicie I W Pełni Przedwieczny, mimo że Pierwszy i Ogólnie Mówiąc Wywyższany… dobrze wiedział, że lepiej zostawić im kilka tabliczek czekolady koło Seniora Windmilla. Że po prostu nawet mniejszy jest gniew głodnej na słodkie Wiedźmy Wrony Pożartej Ptaszydła, niż ich podstępne pomyślenie… nawet jak ta ostatnia była na PeeMeSie!!! Jak dziś na przykład. Gdy z dziką wściekłością w prawym ślepiu i radośnie obmyślaną zemstą w lewym, po prostu piła soczek… zamiast żreć białą czekoladę, oj taką z cytrynowymi smakami, albo białą z truskawkowymi, lekko kwaskowymi, albo z migdałami taką… mlaczną z laskowymi, albo nie, może mleczną z koniakiem, z ową cukrową poduszeczką w środku, albo jagodową, albo taką z toffi, albo pięć kilo krówek!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Przysmaki na psie smaki” – … książka. A może bardziej album? A może… zaskoczenie. Bez urazy, ale wychowałam się w czasach, gdy psom się gotowało jedzenie. A tak! Oto jak karmiliśmy psiaki, które pracowały tak jak ludzie. Jadły kaszę z mięskiem, kupowało się dla nich kości w mięsnym, zwyczajnie, często skosiły coś ze stołu, no wiadomo, ale gotowanie dla psa było normą. Szczególnie gdy chodziło o te w większym rozmiarze. Albo jajko na dobre futro…
Dlatego sorry, ale mnie ta książka trochę denerwuje. Szczególnie w czasach, gdy większość jedzenia to śmieci, Monsanto chce nam zabrać każde ziarenko, a wszelakie korporacje decydują za nas co wsadzamy do brzucha. Kolejne mity się obalają kolejne rodzą. Dopiero aspartam był bogiem, teraz puste ma mieć świątynie… A ja wciąż pamiętam gar kaszy na kościach, wielki gnat dla wilczura, który kochał obgryzać, opiekę na psiakiem, który nas chronił… głównie rozmiarem, ale chronił… Czy naprawdę w czasach, gdy z psa robi się kompletnie nieżyjącą z ludźmi rasę, gdy karmi się go jakimiś chemikaliami z woreczka potrzebujemy takiej książki? Ot zbioru przepisów na ciasteczka i wymyślne potrawy? Kiedy tak naprawdę samych nas stać ino na wczorajszy chleb?
Dobra.
Psy mają i ludzie bogaci i biedni. Na biednych spogląda się krzywo, gdy dzielą się kanapką ze swoim przyjacielem… przyjaciel ma to gdzieś, bo ma człowieka. Nawet słyszałam teksty w stylu: przecież to gluten, kierowane do starszej babuleńki z równie starsutką przyjaciółką czworonożną… Czego nie rozumiem? Dlaczego ta książka mnie tak denerwuje? Nawet kolorowe zdjęcia jakoś… nie oszukują czegoś w środku. Czegoś, co mimo deklaracjom autorki sprawiają, że zapominamy iż pies wybrał nas… ludzi. By żyć z nami. Z naszym jedzeniem, choć wiadomo – bez przypraw, czekolad i cukrów, ale z okazjonalnym chłodnym przysmakiem i ciastkiem zwędzonym z niedzielnego obiadu. Bez owej demonizacji? Nagle psa nie może mieć ktoś, kto jest biedny i nie stać go na kaczkę dla pupila, gdy sam gryzie mur?
Indyk i chuda wołowinka w burakach, płatki owsiane i miodek, serek mascarpone w marchewce? Wiecie co? A może zwyczajnie jadajmy zdrowiej, wtedy nasi kochani czworonożni członkowie rodziny będą mogli wylizać nam palce! Bo przecież o to powinno chodzić… o wspolnotę? A może stara jestem? I całkiem nie kumam tego świata? A może… cóż, nie, chyba nie rozumiem.
Chuda książka, sporo obrazków – dziwne zdjęcia, niewiele tekstu, dziwne przepisy w stylu marchewki z serkowymi paćkami. Można spróbować, można też nie. Czasem wystarczy przejrzeć, czasem po prostu spojrzeć psinie w oczy i zapytać babci jak to było w przeszłości? To psy nas wybrały i serio, raczej nie dla wymyślnych serduszkowych ciasteczek.
PS. Chyba serio nie rozumiem świata, w którym tak zwanemu członkowi rodziny zwyczajnie obcina się jaja… i tyle. Najpierw zmienia się jego, a potem… cóż, zapomina o jego wzbogacajacej zwierzęcości.
Sol over Gudhjem
Przede wszystkim ludzie. I więcej ludzi i jeszcze ich więcej. Pomiędzy przyjezdnymi da się rozpoznać miejscowych. Albo przyleźli coś sprzedać, albo robią zdjęcia dla internetów, albo przemykają się boczkiem, sobie tylko znanymi uliczkami puchnącymi z zarośnięcia i uciekają w cisze swoich ogródków. No i są oczywiście tacy, co to wolą jednak odrzucić ziemskość i wsiadają do łóki. Bo chcoć pochmurnie, to jednak potliwie… cóż, powiedzmy sobie szczerze, że potliwość wzmaga jeszcze duszny zapach hyćki. Znaczy się hyldeblomsta, znaczy się no kurcze no… bzu co nie do końca jest czarny. Gdzie niegdzie stara się przebić jaśmin, ale przegrywa. A bez w tym roku wali szczególnie niczym zapocone, stare paszki!!! YYYY!!!
No więc w owym wszędobyslkim aromacie paszekblomstów gniotą się ludzie. Wiecie, jak z jednej strony skała, z drugiej morze, to się wszyscy od razu dotykają… jedni wciąż gadają przez telefon, inni niczym zaspane muchy nie wiedzą co gdzie i jak, a jeszcze inni są w ciązy i pchają wózek z dzieciakiem. Ech! Jakby nie wiedzieli, że ciasno! A już udusiłabym tych, co przytargali małe i większe pieseczki! Nie dość, że milusie bestie zdenerwowane ludziami, to na mniejsze co rusz ktoś nadeptuje!!! Rozumu ludzie! Rozumu! Nie ino do wypełniania puszki, ale do używania!!! Co prawda dookoła smaki wszelakie, ale kochane czworonogi cierpią!
Aj te zapachy.
Może i na głównym podium gotują ci, co ich w telewizji transmitują, ale i tak o wie ciekawsze rzeczy dzieją się dookoła nich. Po prawej, prosto z kutra można nabyć rybeczki. Takie i owakie, jest coś flądrowatego i śledziowego i ogólnie mówiąc rybą nie jedzie. Po lewej już wersja smażona i wędzona, w takich ziołach i innych, a jeśli chodzi o zioła, to od wyboru do koloru! Ja w tym roku skusiłam się na miętę pomarańczową. Ha ha ha! A co. Czekoladowa jest, truskawkowa jest… podobno jest też cytrynowa, ale czyż to nie jest już melisa taka? No nic, tutaj hot dogi, znaczy tam buła i kiełbaska, tam chlebek na zakwasie, a tam lody, czekoladki… no cuda wianki i pióropusze! A jak ktoś się upaprać nie chce, to na miejscu może i zakupić dywanik oraz zestaw ręcznie toczonych kubeczków i miseczków i innych cud. Nawet widziałam jaja smoków! A może to podinozaurze były? No kto tam wie? I puste, czy jeszcze nie wysiedziane?
Pełne porty.
Właściwie to wszystko pełne.
Nagle Wyspa w rejonie Gudhjem stała się jednym, wielkim parkingiem. Nikomu nie przeszkadzają pojedyncze, zabłąkane krople deszczu, bo przecież lać ma dopiero wieczorem. Niech tam rosi, chociaż nie wiem jak inni, ale mi się serio zdaje, że to te kursujące dookolnie mewy nad nami! No wiadomo gadziny z żółto-czerwonymi dziobami polują na żarełko. A ludzie wiecie… dają się skusić tym mordusiom. No dobra, więcej wróblowym, bo wiadomo małe i puchate, ale i białym żeglarzom niebios coś tam skapnie!!! Oj tym dzióbkom to się oprzeć nie można, żesz przysiąc bym mogła, że na tym żółciastym dziobie kropla krwi jest, ale… no na pewno się mylę! No na pewno! Ale i tak lepiej coś rzucę, lepiej wiecie nie zadzierać z tym morderczym błyskiem w oku…
Znowu duchota, napierają na nas rozmaite zapachy, a w samym porcie cicho. Są ludzie i oczywiście głośni są, na podwyższeniu nadal coś się gotuje, ale jednak… cisza. Morska cisza. Dziwnie gęsta toń jest nazbyt zwodniczo dziś płaska. Jakby nic nie wiadło, jakby wszelkie wodne potwory i innokształtni, a może i te syreny, po prostu zasnęli. Nie oddychają nawet, nic się w nich nie porusza. Jakby wszystko skamieniało. Jakby na chwilę ruchliwość mocna i wszelaka, po prostu nagle odmówiła ruszania się, jakby sama była zmęczona i miała już dość…
Uciekam z centrum. Od tych wciąż palących ludzi, no co jest z tymi papierochami. Matka, czy ojciec, dziadek i babcia dmuchają na swoje pociechy. Serio? Już nikt tego nie piętnuje? Ja rozumiem, że jesteś na dworze człowieku, ale sorry, w takim ścisku to cholery z tym smrodem twoim idzie dostać!!! Weź no idź się utop kurna, pośmiertnie se możesz palić w Zaświatach, na pewno tam na dole potrzebują wszelako dobrych palaczy, co kochają swoją pracę… na zabój. Uciekam… Nie wytrzymuję i natłoku ludzi i dźwięków i smrodów. Na szczęście wystarczy się zagubił w tych wąskich ścieżynkach i dróżkach, zboczyć w te mało uczęszczane, teraz tak bardzo zarośnięte, ale już mniej rozświergolone… i po prostu wszystko zwalnia. Wszystko cichnie do zwyczajowego poziomu. Do drzew i ptaków. No dobra, jeśli chodzi o te ostatnie, to już wysiedziały co miały. Niektóre młode jeszcze czepiają się rodziców, ale już raczej jak upierdliwe nastolatki, niż pytlujące maluchy, takie zawsze głodne…
Lato mamy.