„W tym sezonie Smoki Ogrodowe nadmiernie się rozpładniają, ale podobno to dobrze, bo są przydatne.
Chodzą sobie i tymi ustnymi miotaczami ognia palą chwasty. Ciągną za sobą człowieka, bo wiecie trzeba te priorytety mieć, niewolnik dobra sprawa, a na dodatek pozory trzeba zachować dla tych, co na Wyspie są ino od czasu do czasu. Smoki nie pozwalają sobą ot tak po prostu zarządzać, oj nie. Może i są miniaturowe i podpisały umowę na wypożyczanie wszelakich ludzi z Panią Wyspy… szczególnie teraz, gdy tak milusio jest z żarze lata palić chwaściki na betonie, uparta zieleninka, kurcze, ale to lubią…
Może i wygląda to dziwnie, gdy baniasty smoczek ciągnie za sobą człowieka, a ten wielki pojemnik z podgryzką dla zwierzaczka, ale co tam. Przecież kto uwierzy, że to nie jest ino człowiek wypalający pojedyncze mleczyki wystające spomiędzy chodnikowych płyt i załamań asfaltu? Może i dla wielu to alien po prostu, który seryjnie nie do końca rozumie, że natura zawsze da radę… może? Bynajmniej Wam mogę powiedzieć, że to Smoki Ogrodowe. Plenią się owe dziwne, zmienne i różnorodne, nosz każdy inny, niepodobny do rodzica ni do jaja… Rosną całą wiosnę i wczesnym latem gotowe są, by mieć zwierzątko. Znaczy się wiecie, człowieka. Bo przecież jak inaczej wychować młodzież, co nie? Zwierzątko, opieka i praca. Uczą się i bawią.
Wyprowadzając swoich ludzi i przy okazji zajmując się zabawą… są niesamowite. Takie cudowne, milusie, jedyna w swoim rodzaju… oczywiście jeśli tylko je zauważysz. Jeśli tylko pozwolisz sobie nie myśleć o wszechpanowaniu człowieka nad wszystkimi i wszystkim, ale czy i sobą samym?
Oczywiście w ogródku Wiedźmy Wrony Pożartej było inaczej. Bo przecież!!! Ona to nie umie się przystosować, no za nic!!! Zresztą, ktoś musiał przecież pilnować Wrót Wszelakiej Piekielności. Nie żeby nikt stamtąd nie wyłaził, oj nie, przecież jako niekwestionowane Dziecię Szatana musiała się kontaktować z Tatusiem… wątpliwym może, ale jednak wskazanym przez Matkę… Raczej, by nikt tam nie właził. Potwory muszą po prostu trzymać się diety!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Pamiętnik Zuzy-Łobuzy. Inwazja królików” – … ekhm! Oj wiem, że dla dzieci, no ale sami posłuchajcie: „Nazywam się Genowefa Kupczy (…) Ponieważ jeszcze tego nie wiecie, uprzedzam was, że każdy, kto sobie żaruje z mojego nazwiska, umrze długą, bolesną śmiercią.”
Taaak… wiecie, że greckie wino smakuje jakby dzik nasikał na choinkę? Bo ja nie wiedziałam. No i, że najlepszym sposobem na chłopaków jest prcyhanie, gdy jest się w czwartej klasie, ma braci bliźniaków i nieruchawego żółwia. I mamę i tatę i przyjaciółkę oczywiście. I sąsiadów… dziwnych sąsiadów i oczywiście marzenia. Bo przecież one są takie ważne. I problemy…
Już dawno nie jestem w wieku Zuzi, ale ubrechtałam się strasznie. Z tych rysunków niepewnych, szaleństwa i naturalności. Z owej normalności dziecięcego świata. Ot zwyczajności. I chociaż jej rodzice mają domek w Danii, co jest obciachem – a nam zdaje się rajem – to jednak Zuzia jest zwyczajną dziewczynką. I wiecie co… chyba za taką zwyczajnością tęskniłam! Książeczka po prostu rozczula mą stareńką duszę. Owym prześlicznym wydaniem, tymi zdaniami prostymi, światem, w którym małe potknięcie jest tragedią, a dorośli to zło. Naprawdę… jeśli nie dla dziecka, może kupcie dla siebie? By przez wakacje znowu poczuć się… młodziej!
Pochmurność…
Niby parność, a oszukańcza taka. Od czasu do czasu człowieka podwieje tak, że sprawdz szybko czy ma na sobie gacie, bo czuje się bez… Nie wiem co jest w tej parnej pogodzie, ale dychać się nie chce. A już dwa dychy to wyczyn monstrualny!!! A wszystko to bez słonka. Może rzeczywiście i będzie w końcu lato, ale wiecie, jeżeli chodzi o mnie, to może i być zima. Jakiś lodowiec, albo i trzy? Czemu nie? One takie śliczne są i zimniutkie. Czujecie jakie drinki by były intrygująco niesamowite? Ino parasoleczkę dorzucacie i proszę Hawaje, aaaaa nie do końca!!! Niestety my nie Titanic, więc wiecie trza się smakiem obejść. Nie żeby nie było co pić na Wyspie. Wiadomo, w sklepach co jest to jest, ale po domowych zapleczach Wam powiem… cuda!!! Tutaj pędzą coś po barokowemu, tam idą w średniowiecza. Nalewki i piwka, napiwki i zalewajki, ogólnie mówiąc bimber pewno też jest, ale sama na niego jeszcze nie trafiłam. Do tego wszelakie wódeczki i spirytualia mocniej uduchowione, a tutaj, pomiędzy sennepem i rapsoliem, znaczy musztarda i rzepak, stoją sobie piwka. Bo przecież wszystko można. Esz człowiek pamięta te piwa na patyczkach. Widzieliście jak se chmiel rośnie? Asz to jest baja. Mogę nie lubić, wymiotować od zapachu podobnie jak od kawy, ale urokliwości roślince nie można odmówić. Usz na Wyspie wiecie, nie da się hodować chmielu. No za wietrznie jest! A po zawietrznej też wietrznie, więc nie ma mocnych, ino te figi i winorośla i blobery obecnie… ale pamiętam owe pnące się w niebiesia tyczki i te zielonkawości przygaszone się pnące tam niczym alieny pragnące powrócić do domu… ET PHONE HOME!!!
He he he!!! Oj inaczej z tytoniem bywało. Kurcze chmiel chmielem, ale te domki oplecione tytoniowym liściowiem wyglądały magicznie. Jakby nagle wszystko po prostu zmieniło się w szuwarkowo-bagienną wioskę. Szeleszczącą miejscami, a jednak niestraszną ludziom. Dziwnie kostropatą może, ale jakże pięknie komplementującą owe błękitności i biele chatek. I te rysuneczki wokół odrzwi i okiennic i owe cudne, drewniane, okiennice same, takie koronkowe…
… stara jestem?
Nie wiem, ale te współczesne pola pełne owej maciupeńkiej zbożowatości trochę mnie przerażają. Dla porównania mamy na Melstedgaardowym polu wysadzone stare plony, stare ziarna. Pełne i maków i bławatków i rumianków i kąkoli. Takie wyższe, takie specyficzne, koszone oczywiście kosą. Bo przecież… dla Wyspy to pradawność. Może i ja jestem pradawna bardziej, niż się mi zdaje, bo pamiętam wujka normalnie bawiącego się z kosą. Pamiętam snopki, które wiązało się ręcznie, sianokosy, wspólnoty, dziwne pary znikające za zbożowym kopcem… dziecię nie wiedziało co tam zachodzi, wtedy w końcu dziecko było ino dzieckiem i tyle…
Ptaszydłowić się…
Do dziadków zjechały się wnuczki. Znaczy wiecie, przyznaję, iż wolę mieszkać w spokojnej dzielnicy, gdzie większość raczej starsza, gdzie cisza się liczy i tak dalej, ale… ale mamy już przecież wakacje. U nas zaczynają się trochę wcześniej i o wiele wcześniej się kończą. I oczywiście maluchy się zjeżdżają. Od razu dźwięki w świecie ulegają zmianie. Nie żeby aż bardzo źle, nie o to chodzi, ale o młode ptaki… bo to ich pierwszy raz. Nagle w nadmiarze widzą niskich ludziowatych i nie mogą się napatrzyć. Pewno, że rodzice im powiedzieli z czym to się je, a raczej jak to się obsrywa, ale jednak. Teraz widzą po raz pierwszy i głosami je naśladują. Ale mojej nowej wronie Wrzaskunie nie niskie ludziny na głowie, oj nie, ona postanowiła chyba zostać kurą, albo wróblem, no nie wiem. Pisałam już, że odgłosy wydaje kaczące bardziej, niż wronie. A nawet i dusząco-nadgorliwiujące? Czy coś… Bynajmniej teraz Wrzaskuna dodaje do swojego repertuaru wokalnego i ruch sceniczn. Aż nadzwyczajnie sceniczny, no muszę małpę nagrać!!! Wygląda jak kura. Ale serio chodzi i dziobie i nie ucieka, a potem dupskiem w trawnik i się czochra… ale to jeszcze nic, po chwili zmienia się w psa i to raz na brzuch raz na plecki, a potem znowu i od nowa. Jakoś skrzydła jej nie przeszkadzają, pazurami macha w przestrzeni.
No ja już nie wiem? Ptasie GMO?
Przechadzam się ścieżkami, po bokach których jeszcze nieścięte, wysokie trawiszcza. Żesz jakie one piękne, jakie różnorodne!!! Zaglądaliście ostatnio w trawiaste krzaki? Nosz jakie cudne końcóweczki mają pędzelkowe, różnorodnie różniste takie. Nawet fioletowe, nawet rdzwe i czerwonawe. Takie pędzelkowe, pierzaste i zmienne. A jak je potrząśniesz… oj pewno i klezcze spadają, ale ważniejsze sa te ziarenka. Jakie to wszystko pierwotne, jakie piękne. Nie do odmalowania!!! Zmienne i cudownie różnorodne. I jeszcze nieprzycięte dla Turyścizny. I jeszcze wolne i falujące i takie malowniczo tulące do siebie naprawdę wszystkich… A tak, za chwilę przyjadą ci z kosiarkami i będzie po wszystkiemu. Będzie wygodniej, ale jednak mniej czegoś, jakoś tak na chwilę sztuczniej, bo przecież wszystko odrośnie, bo przecież to natura. Ale są jeszcze Smoczykarze. Dziwni męscy osobnicy z butlami z gazem, plujący ogniem. Dziwnie zamyśleni, stojący przy chodnikach, przy owych załamaniach betonu, smoły, czy czego tam użyto do utwardzenia powierzchni. Stoją tak i plują ogniem, niczym ja w PMSie LOL Albo i gorzej. No stoją i trzymają tę rączkę i plują ogniem, a pod ogniem roślinki się uginają i zmieniają w popiołek środowy… a potem wyrastają z nich jescze większe roślinki!!! I ALLELUJA!!! Dlatego serio tego nie rozumiem. Nie lepiej przyklęknąć i po prostu wyczyścić powierzchnie? Tak zwyczajnie, po pierwotnemu zagłębić w ziemi pazury, czy haczkę?