„Ot tak zwyczajnie padła na ziemię.
Na placka, na plecki, przytykając się do zimnej wciąż ziemi, nogi w górę podrzuciła by zawisły podeszwami dotykają nieba i drzew koron. Ot tak. Leżała na tej zimnej niczym serce niekochające ziemi, wciąż wzrastającej, chrupiącej narodzinami, zapominającej o rozkładzie…
Wiedźma Wrona Pożarta leżała i spoglądała na świat z innej strony. Tak od tyłu, od dołu, wąchając kwiatki, ale też i muskając się korzonkami. Stopami w wielkich buciorkach macając chmury, przebijając się przez korony drzew i wszelkie sposoby myślenia. W końcu nadszedł Midsummer. Tak jakoś jak zwykle dziwnie po kryjomu, pomiędzy ochotą na pływanie i tym dziwnym strachem przed falami. Pomiędzy grzechem przeciwko wpojonym tezom, a czymś, co dziwnie woła spoza przeszłości, gdzieś zza tej zasłonki otulającej mądrzejszych, starszych, zaprzeszłych…
Uciekła tutaj od Nieśmiałych Ogórków i Natrętnych Własnych Leśności, od Męskich Wielce Krwiożerczych Poziomek i Skalpowanego Ziela Lubczyku… znaczy od domu. Jak zwykle odziana w wianki i kwiatów bukiety, po prostu oddała się Wyspie. Ta ją wciągnęła w siebie, przekształciła jak chciała, no i w końcu wiecie, wypluła. Jakoś po ostatnim procesie trawienia zdecydowały, że wychodzenie tą drugą stroną nie jest fajne, oj nie!!! Bo przecież wciąż się poznawały. Obie zmienne, obie szalone, obie dziwacznie żeńskie…
Niejednoznaczne.
Ani takie, ani takie, poddane tylu definicjom, że serio lepiej się nad tym nie zastanawiać. Lepiej… nie myśleć. Dlatego, gdy wszystko się skończyło, Wiedźma Wrona i Pani Wyspy udały się do drzewnego domku, gdzie z rodziną Nissenów obaliły Julowe Piwko. Bo przecież ziemia zimna, a o wszelakie katary łatwo!!! A potem… zjadły to i owo, w końcu dieta, wiadomo, no i wróciły do życia. Potem Pani Wyspy wróciła i kopnęła świat… jak zwykle zapomniała o tym, że zawsze się zatrzymywał, gdy zaczynały, jakby nie chciał patrzeć na takowe bezeceństwa, ale co tam…
… jedno kopnięcie!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Siedzi sobie człowiek, niczym bardzo, ale to bardzo bardzo starsza matrona, na drewnianej ławeczce z przeceny, we własnym ogródku, co to serio bardziej jest trawnikiem z ziołami, niż czymś więcej… i czuje się całkiem dziwnie. Jakoś tak. No zaskakująco dziwnie. Bo z prawej wylazł Pan Jeż i się człowiekowi matronie przygląda, oj patrzy z minką nawet nie zaskoczoną na pyszczku spiczastym, gdy przelatująca Panna Mewa właśnie rozpoczęła bombardowanie… aj uchylił się człowiek, no szkoda. Ale może ta wielka, Czarna Wrona siedząca na dachu zdoła wcelować? Bo raczej nie ta Pliszka Niewiadomej Płci z lewej, co to podskakuje jakby na jakimś dopingu była. Nie, ma małe, więc raczej nie pobawi się z Panem Jeżem w celowanie w człowieka. A człowiek taki milusio dziś nieruchawy. No łątwo by było, ale Pliszka ma inne sprawy na głowie. A może i na dziobie? A Pan Szpak? Oj on chyba też nie. Właśnie zarył dziobem w mój niegdyś równiutki trawnik i wyciągnął z tamtą taaaaką wielką i taaaaką Grubą Dżdżownicę!!! Mówię Wam jak stek jakowyś. Znaczy tak porównując wielkość. Albo i coś większego. No po prostu gigantyczna jak na robala. Wije się jeszcze leciuchno w dziobie ptaka, ale chyba nie ma nadziei na umknięcie spożywczemu przeznaczeniu. I raczej też nie dopadnie jej człowiek, którego mogłaby by obsrać. Ogólnie mówiąc, wijąc się i próbując uwolnić choć cząstkę siebie, która mogłaby opaść na trawę skróconą Babunią Kosiarką, jak zwykle 3 centymetry, umknąć w ziemię, ocalić choć coś z siebie…
Ale nie… nie uda się!!!
Pan Jeż miał nadzieję, że może Panowie Kosowie będą chętni na konkurs: Obsraj Człowieka, Wywróż Sobie, Co Cię czeka… ale oni też nie chcieli współpracować. Raczej zaczęli przeganiać się wzajemnie z owego trawnikowego talerza… Nie dla nich zabawy iglastego czoworonoga. W końcu jeszcze nawet nie zapadł zmrok! W końcu jeszcze przecież dzień pracowniczy. Ptaki nie mają wolnego. Jeszcze nie. Jeszcze dzieciaki należy douczyć latać, jeszcze w niektórych gniazdach są maleństwa niezbyt zainteresowane dorosłością, jeszcze nie czas.
… więc siedzi sobie człowiek i patrzy na zieleń dziwną, niemrawą, oczekującą na polach. Na owe przebłyskujące w niej czerwienie nie bławatkowości. Może i nieczęste, może nawet i niecodzienne, ale tutaj, w pobliżu wiatraka, na starożytnym bardzo polu, obecne. Piękne takie, boskie w swojej barw soczystości. Dlatego gapi się człowiek i już. A nawet jeśli ktoś go obsra, to czyż nie będzie to NA SZCZĘŚCIE? No przecież, że tak! A zresztą widzi cżłowiek znajomego jeża, który co jak co, ale też podpada pod amulety, więc dobrze będzie…
Czasem się zastanawiam, czy życie na Wyspie skłania mnie ku lekkiej olewalności tego, co nazywamy pechem i wszelakim złem? Czy Wyspa sprawia, że szklanka zawsze jest w połowie pełna? A może jednak tylko udowadnia, że kontrola to mit?
Bo przyrody nie obejdziesz.
Jeżeli wieje, statki ustawiają się po niewiewnej stronie Wyspy i zwyczajnie czekają. Nie można nic zrobić. Gdy coś się w planetach przesuwa nie tak, wiadomo, każdego GIK AMOK. A gdy pada, albo zbyt gorąco, no cóż, zwyczajnie starasz się to przetrwać.
A może tak naprawdę Wyspa daje coś więcej?
Inny punkt widzenia? Może po prostu pozwala myśleć mniej o tych pierdołach? Może to przez kamienie na plaży? Bo widzicie, śliczne są takie. Zapatrzy się człowiek, zaczyna sobie w nich grzebać i wyjmuje cuda całkiem za darmo… i rozgląda się i przerzuca te ułamki. Jedne bardziej, inne mniej obrobione przez fale. A jakie mają kształty, jakie obłości i gładkości, jakie cuda kolorowe ujawniają… Jak to miło cieplutki, przeistoczony przez wodę kawałek kamienia w dłoniach trzymać. Jak on miło coś tam w duszy głaszcze, a może w umyśle? A co tam…
… ważne, że głaszcze.
A te fale.
Ech, zapatrzy się człowiek w te odcienie niebieskości i zieleni, w te młodziutkie kaczęta puchate takie, a jednak dzielnie sobie radzące z wielką dla nich każdą falą, no i samo falowanie. I ten dźwięk, który tak fajnie czyści mózgownicę. Nage te dziwaczne dźwięki z niej umykają. Nagle wszystko jest jakoś takie prostsze, a to co nie proste, przynajmniej jakoś tak… łatwiejsze do zniesienia… A przecież to tylko fale. Morskie tańczenia. Rzeczne zawijasy, czy też te strumyczkowe szemrania. Albo pola… falujące, tak bardzo gdy małe, falujące tak bardzo, gdy już wyrośnięte, gotowe do zebrania.
Takie to wszystko… lecznicze.