Pan Tealight i Punkt Widzenia…

„Z jednej strony… po prostu patrzysz i widzisz, albo nie widzisz. Jesteś w stanie to opisać, albo i nie, a może jednak po prostu olewasz sprawę? Bo przecież teraz częściej ludzie robią zdjęcie komórką, nagrywają na komórkę, ale nie obmyślą tego, co inne zmysły obmacały. Może dlatego Punkt Widzenia zapukał pewnego słonecznego i wietrznego, aczkolwiek i z chmurkami dnia, do Białego Domostwa. Tego, w którym właśnie Pan Tealight wisiał do góry nogami w kąciku kuchni.

Punkt Widzenia mógłby wiedzieć, że to wszystko tylko coroczna norma. Ot zwyczajowe wyczesywanie, obtrząsywanie, przed równonocne osprzątywanie Pradawnego, ale Punkt Widzenia nie pyta przecież. On ino punktuje i patrzy, nie kiwa się, nie skłania, nie zgina… ino patrzy w ten swój własny jeden punkt. Niektórzy mawiają, że jakby tak punktów była nieskończona ilość, wiecie taka wielodzietna rodzina, to w końcu ktoś mógłby zobaczyć wszystko, gdyby ich skleić… ale… Komu by się chciało i kim trzeba by się stać, by nagle oglądać tylko prawdę?

Dlatego Punkt Widzenia był tylko jeden. Jeden dla każdego, a ten, który pojawił się niezapowiedziany w Białym Domostwie był ich Królem. A Pan Tealight po raz pierwszy dał się przyłapać na swojej największej… albo może jednej z owych najwyższych azaliż, tajemnicy. Cóż, wiecie… higiena, te sprawy, wiecie na pewno, tu gąbusia, tam żyletka, a tam znowu ino miękką szczoteczką, wiecie, o taaaak mi rób, oj mocniej, tak, teraz, teraz, teraaaaaaaaaaz!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_4725

Maki, bławatki i kokorycze.

To jest tak… niby wszelako wszystko u nas przycięte na te trzy centymetry od ziemi czy skały, a jednak są miejsca, gdzie wszystko rośnie. I to nie tylko wiosną, gdy wszelako przecież mało kto wyłazi z kosiarką do trawy w plener. Nie żeby nie wychodzili niektórzy, bez urazy, ale pobocza i ścieżki mamy ładnie wyrównane… jedzie sobie facet na maszynce i je ciacha. Ot po prostu, a główki kwietne spadają i Rewolucja Francuska jest z nich dumna, bo krzyczą nawet po ścięciu. Hmmm, ciekawe, co nie? Ale są i miejsca, gdzie wszelako wszystko może sobie porosnąć. Ot tak po prostu jak na przykład maki i bławatki i te tam rumianki. Jakież to słodziutkie jest, jakie piękne.

Widzicie, dawno dawno dawno temu maki i bławatki, wszelkie cuda pnące i przyszłe rumiankowe herbatki rosły sobie pomiędzy źdźbłami. Tak po prostu. Mieliśmy też pola maków… ech, co to były za czasy, jaka wolność, a teraz? No cóż, mamy te tam cuda odchwaszczające i kolory znikają z pól. Bez urazy, pewno, że to rozumiem, ale i tak tęsknię. Za tymi złotymi podkładami dla czerwieni i niebieskości, dla bieli i żółcieni, a nawet i fioletów. Jakie to wszystko było piękne. Jakie zboża kiedyś były wysokie i kłosy miały jakieś takie cudowne, jakieś takie pełne. Zrywał je człowiek, rozcierał pomiędzy dłońmi i zjadał. Mączyste takie, gorące od słonka, siedząc na kupie zwożonego zboża… Ekhm, no dobra, dawno to było!!!

Za czasów dinozaurów.

A jednak miejscami wciąż na Wyspie można złapać i maki i bławatki. Co zaskakujące są i żółte maki i pomarańczowe i wielkie takie giganty, które zapewnie niegdyś uśpiły Tchórzliwego Lwa, jak sobie pomykał do Oz. Gigantyczne ich pąki przypominają, ekhm sorry, ale jednak owe seksualne elementy anatomii, które to bardzo, ale to bardzo zwykle siedzą w majtkach. Wiecie takie wielkie, kuliste i owłosione dość specyficznie. Z lekkim rozpęknięciem się szczerzące ku słonku… no nie da się obok tych pąków ot tak przejść. Albo te żółciutkie maluchy, które na błękitcie szalonym wyspowego nieba wyglądają jak pierniczone bursztynki na chudych nóżkach. Nierealnie…

IMG_8767 (2)

Jakby nie patrzeć mamy lato.

Po naszemu zaczęło się 1 czerwca i trwa. Może i po kilku cieplejszych dniach znowu noce zboczyły poniżej 10 stopni C, ale jeżeli chodzi o mnie, to jak najbardziej za to dzikuję! Nie lubię, nie, ja nienawidzę upałów! Po prostu nie znoszę! Nie oddycham, nie myślę, nie egzystuję w takich temperaturach. Wyspa ujęła mnie kiedyś tym, że nie pociła. Jakoś tak zawsze ochładzała, jakoś tak obwiewała i doświeżała. I chociaż nasze pierwsze spotkanie było upalne i potliwe, co nie przeszkodziło w zakochaniu się, to jednak… lubię zimno! Kocham zimno!!! Nie czuję winy za swoje miłości, ale jednak lubię sobie popływać. Tylko… że mi wystarczy chłodna woda, a nawet mroźliwie zimna jednak. Byle czysta, byle gęsta od owych słoności, byle bez meduzów!!! Panicznie boję sie tych pływających cycków. PANICZNIE!! Serio serio serio… dlatego dla mnie lepiej, jeżeli pogoda nie gotuje fal, nie floryzuje glonów i ogólnie mówiąc nie poci.

Oj tak… Turyścizna.

Są. Rodziny z dziećmi sprawiają, że wszystko jest głośniejsze i tłoczniejsze i wiecie co… fajnie. Bo przecież my mamy Wyspę tylko dla siebie przez cały rok, a ona może mieć trochę innej rozrywki poza tymi ciszami, co nie? Nie żebym była taka kochana, po prostu tutaj zawsze można znaleźć miejsca, które są ciche, niechętnie odwiedzane przez innych… Mimo wszystkiego Wyspa nie jest jednak aż taka malutka. Bez obawy. W końcu nie wszyscy chcą się smażyć na plaży. Są i tacy, co wolą połazić po uliczkach i znaleźć malutkie gallerie, czasem tylko obrazki wywieszone na ścianach, i zwyczajnie kupić sobie sztukę sztuki!!! Albo dwie lub trzy nawet!!! Naprawdę i szczerze zachęcam Was do tego, by dać szansę sztuce. W końcu tutaj naprawdę mamy jej sporo, czasem więcej niż tej całej chińszczyzny, wystarczy poszukać i przekonać się do tego, że można mieć w domu coś, co jest inne, jedyne w swoim rodzaju, co mówi o was: patrz, oto jest człowiek, który dał zarobić człowiekowi, który stoi wyżej, może i ja powienienm być taki? Bo sztuka, jakakolwiek, czy to obrazy czy ceramika, czy coś ponad to wszystko sprawia, że karmicie coś więcej niż człowieka… pozwalacie duszy artysty latać, a sami pokazujecie, że jesteście wyjątkowi!!! I potraficie dostrzeć w świecie więcej…

IMG_7313

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.