„Wyspa jest ich pełna…
Kolory i barwy, cienie i odcienie. Kształty i odbicia codzienności. No i ramy… bo widzicie bez ram, bez nieskutecznego ograniczenia tego wszystkiego, świat już dawno by nie istniał. Tylko dzięki ramom, wciąż możemy oddychać w miarę płynnie.
Tak jest z obrazami.
Małymi i dużymi, tymi strasznie wielkimi płachtami w lekko odrapanych drewienkach, i tymi mniejszymi w plastikach. Tych za szybkami i tych przed nimi… ale wiecie koniecznie, no podstawa to farba i płótno. Szmatka, podkład i szaleństwo. A potem dziwne zapatrzenie i mamienie zwyczajności człowieczej wszelakimi możliwościami. Widzicie, te na drewienkach, czy papierkach to już nie to samo. Jakby zawsze istniała możliwość zawinięcia się i ustrojenia w owe kiecki obrazowe. W dziwne wdzianka, szaty i omamy barwne. Jakby ramy tylko próbowały ograniczać, a jednak… jakoś do końca im to nie wychodziło.
Wiedźma Wrona Pożarta kochała z nimi chodzić na randki. Bo widzicie, na takiej randce jeść nie było trzeba, wcale się stroić i ogólnie starać, a jednak było niemożliwie cudownie. Wciąż ktoś ci się patrzył w oczy, wciąż odkrywał sobą to, co w tobie najlepsze, albo zapomniane, nowe, albo tylko i wyłącznie lekko prószone kurzem zaprzeszłości. Jakby… nagle przed tobą, za tobą, obok ciebie… znajdował się cały świat i chciał być tylko z tobą, za tobą, obok… i dla ciebie.
Dziwne to…
Szczególnie ten ciemny, mroczny, głęboki twierdzeniem, poszarpany spękaniem… noc z księżycem i gwiazdkami, jakby jej druga strona tak naprawdę. Noc wywinięta by pokazać szwy i nierówne cerowanie łatek, by ujawnić nieprzycięte niteczki i nierówne farbowanie, bo w końcu kto by się ubierał na lewą stronę? Byli tacy… ale… kto by chciał teraz? Widzieć wszystko bez ogródek i upiększeń… Ale najgorsze było to, że był on, ten nocny i ten drugi, ogniście świetlisty…
Ale na randce z obrazami nie musisz przecież się ograniczać do jednego partnera!!! Oj nie. Wprost przeciwnie, nie jest to wskazane!!!
Nie na Wyspie!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Burza nad Hawaną” – … przygoda. Bo czemu nie? Dorośli też się mogą bawić, próbować, zdobywać i kminić… a może rozkminiać? Dlatego czytają Cusslera. By przeżyć przygodę, bo z wiekiem nie traci się zainteresowania niesamowitością lekko umaczaną w mistyce, archeologii, historii… no wiecie, wielce pokrętnej nauce!
Tym razem wpadamy w ramiona ciepłych klimatów, podwodnych poszukiwań, pewnej legendy, przepołowionego kamienia, Azteków, Majów, Olmeków… Ogólnie mówiąc nie ma głównego bohatera poza dziwnym kamieniem i kodeksem. Bo przecież obserwujemy odkrycia całej rodziny Pittów. Ich ucieczki, kolejne hipotezy, problemy, wpadki, owo balansowanie na granicy życia i śmierci…
Ta powieść pędzi i nie można jej przerwać. Skacze w czasie, przestrzeni: Jamajka, Kuba, USA… naukowcy, szabrownicy, zwyczajni ludzie. Pościgi, więzy, ciągła walka, stawanie na granicy swoich możliwości. A wszystko… by uzyskać odpowiedź. Wszystko przez ciekawość? A może… przez zwyczajną nieumiejętność życia bez adrenaliny. Bez tego ciągłego odkrywania nowego. Pewno, że chciałoby się umieścić tutaj coś więcej, więcej opisów, więcej dywagacji, więcej napięcia, mniej oczywistości, ale nie o to chodzi. Bo chodzi tylko o zabawę i przygodę, a z opisywania tego Clive Cussler uczynił swoją najświętszą markę!!!
Wieje wiater…
Wieje wiater, wieje, oj wieje i całkiem Wam powiem, że i dmucha i chucha. Majta ludziami, autkami, a wiatrakami to tak kręci, że w mące się ładunki elektryczne pojawiają… i trącają siedzące na skrzydłach wiatraków trolle, no i zwodniczo, bardzo kręcą im włoski. I to nie tylko te na główkach. Bo wiecie, trolle to mają włoski w różnych, różnistych miejscach. Nie żebym je macała, nie do końca o to chodzi, znaczy nie do końca… serio! Ale i tak cała ta wietrzność mile wszystkich przedmuchuje. Siedzi sobie człowiek w domku spokojnie, robi co ma zrobić, pracuje póki nie padnie, wyłazi na zewnątrz i… leci!!! Bo widzicie, można nawet latać, ale sporadycznie kto się na latanie decyduje. Jednak do latania trzeba mieć długie gacie, no i wiecie, wygolić się, ogólnie tam dobrze podetrzeć. Założyć jakieś rajtuzki, pelerynkę, a na wierzch gatki i to najlepiej czerwone!!! Bo w końcu trzeba mieć styl, co nie? No i odróżniać się od mew!!!
Jak sobie tak lecisz nad Wyspą i milusio cię podwiewa i przestawia ci w środku różne sprawy… to miło jest. Wolność może to i nie jest, ale na pewno intymne przeczyszczenie. Może i nawet… duchowe. Bo widzicie, wietrzność jest szalona. Wszystko w niej jest możliwe, nawet to… co nie jest możliwe, lub takim się wydaje? A może jednak chodzi tylko o ten podwiew? Wiecie, chłopcy i dziewczynki, tak nawet na mojej Wyspie, są różnie zbudowani, więc każdy odczuwa to inaczej…
Wiatr jest fajny!!!
Może i wietrzność jest dla wielu wyłącznie strachem, porwanym praniem i rozsypanymi śmieciami, albo gorzej… tymi trzeszczącymi, niczym kości wielce nie nawykłe do aktywności fizycznej, pokryte mchem, albo takie wiecie, które od dawna już leżały w otwartym grobie, albo lepiej, w otwartym grobie i… MAJĄ NA SOBIE współczesne opakowania po chrupkach, a chrupki w zębach!!!
Wyściguję się, ty się wyścigujesz?
Tak, Wyspa jest pełna wyścigów. Jak nie bieg, to rowerowy zawrót Gudhjem. Znaczy wiecie, ni nie wjedziecie, ni nie wyjedziecie, a jeszcze na dodatek to u nas serio w tym kierunku jest ino ta droga i jak nie skręcicie wcześniej, to buba!!! Dookoła was różnokolorowe rowerki i ludzie w obcisłych wielce portkach. A te porteczki to mają na takich wiecie świecących, ośligłych nibyrajtuzkach. Do tego jeszcze mają buciki świecące się niczym choineczki, ale nie ma pod nimi prezentów, a niektórzy jak zsiadają z tych rowerków, to kurcze mają te buciki podbite, czy coś, no i jak idą, jak bozia przykazała po ziemi, to stepują!!! A te pieluchy?!!! Ha ha ha!!! Serio, ale dla człowieka co zawsze na siodełku miał ino swoje pośladki, jest to… zabawne.
Tak, dziś był wyścig.
Trwało to krótko, ale zamroziło ruch w tej części Wyspy. Niby nic, a jednak zlazło się ludzi i wiecie co… przy okazji reklamowali SAMOCHODY!!! Ha ha ha… niby nic śmiesznego, ale jednak ironia!!!
Zwyczajowo wyścigi mamy ludziowe, znaczy nanóżne. Biegają jedni i drudzy, idą, czołgają się i tak dalej. Oczywiście są też wyścigi te nawodne, ale wtedy to ludzie ryby łowią, więc to pewno raczej wyścig dla tych skrzelistych, pływalnych, no i oczywiście skrzelowych, co nie? Wiecie jakie trofea dostają ryby? Same haczyki? A może same robaczki… a może człowieka na haczyku? To by było przynajmniej dowcipne. Taki człowiek zlatujący ze skały, przewracający się o korzenie, albo co się zapatrzył na owieczki…
Wiecie, na Wyspie wszystko rozciąga się dookoła pasji i sportów. Dlatego dziś poszłam do muzeum. Dokładnie do Oluf Høst Museet. Bo to w końcu moja pasja. Kolory, posesja z cudownym ogrodem, widokiem na port, fale, niebiańskie niebo… Tak w ogóle, to potrzebuję miękkich pędzli, zna ktoś sklep? I z dobrymi podobraziami? Takimi grubszymi, lniane są cudne!!! A zmieniając temat, by uwzględnić sport, to poleźliśmy z buta i dookoła świata, więc sorry, ale muszę się zdrzemnąć przed snem!!!
PS. Tia, no pewno, że polazłam do muzeum, bo był wlaz za darmo!!! Ale co ważniejsze, był tam znowu mój ukochany obraz!!! Wypożyczyli go!!!