„Tak było zawsze.
Może i chodziło o to, że za wcześnie nauczyła się czytać, że nie mogąc zaiwerzyć dorosłym wzięła ową część swego istnienia od początku w swoje ręce? Może? A może jednak było w tym coś więcej? Potrzeba gawędy? Tudzież zwyczajowego jedzenia, pożywania się, normalnego budowania siebie samej, albo i całego świata?
A może jednak jej ciągłe prośby o KONIECZNIE zmyślone bajki, w rzeczywistości, była dziwacznością? Niespójną anomalią dziecięcości? Nikt tego nie wie, ale ci dorośli za jej dzieciństwa wciąż z lękiem spoglądają na swoją przeszłość, która nakazała im nadmierną eksplorację wyobraźni i tworzenie opowieści o łyżeczkach i traktorkach. A wszystko przez dziewczynkę o krótkich włoskach z nadmiernie skąpymi sukieneczkami i pragnieniem kogla-mogla w oczach.
Nic dziwnego, że teraz, gdy świat nagle mimo nadprodukcji tak zwanej twórczości papierowej, nie potrafił jej nakarmić. Nie pozwalał się jej rozsmakować w książkach, a jeśli nie one… to czym ma się odżywiać? Snami? Kamieniami? A może dziarskimi dmuchawcami na łączce?
Oj tak. Świat produkował, ale jeść się tego nie dawało. A to przynosiło ze sobą całą masę frustracji i lekkie zanikanie Wiedźmy Wrony Pożartej i… coraz częśtsze myślenia w linii czysto nekromanckiej, oraz tej, która budowała Piwniczkę Pisarzy. Wyposażała ją w nazwiska, rysopisy, smakołyki, maszyny, komputery i ołówki. Ryzy papierów, nadmiar kawy, herbaty i bąbelków…
Bo gdy się nie ma co się lubi, to w końcu trzeba przywrócić z martwych tych pisarzy, co mówili, że nie są MARTFI. Przynajmniej Jego…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Klątwa Tudorów” – … ona. Kobieta. Niegdyś księżniczka, możliwa następczyni tronu, teraz… niby kuzynka króla, a jednak, zagrożenie. Opiekunka, przyjaciółka, małżonka, wdowa, matka… siostra. Kto o niej pamięta? Kto wspomna wciąż Białą Różę Anglii?
Tak naprawdę ona się nie liczyła, czyż nie… tylko mężczyźni. Tamte czasy, zresztą, nie oszukujmy się, zawsze wątpimy w siłę kobiecości. Nie inaczej musiało być z Małgorzatą Pole. Zwykłą mężatką, matką, przerażoną biedną istotą, niegdysiejszą księżniczką, biedaczką, przegraną, potem ponownie wspinającą się na szczyt. Kochającą Katarzynę Aragońską, popierającą ją całą sobą, aż w końcu opiekunkę jej córki Marii. Tą, która żyła w okresie najbardziej zakręconego panowania Henryka VIII.
Jaka była? Cóż, przekonajcie się. Odrzućcie narzucone definicje, zwiejcie z lekcjii historii i poznajcie kobietę. Specyficzną. Silną, a jednak… wierzącą tak naprawdę wyłącznie w rodzinę. Jedną z Plantagenetów.
Ta historia jest inna. Obserwujemy życie, a raczej przysłuchujemy się Małgorzacie, która nam o nim opowiada. Spotykamy ją jako matkę, już mężatkę. Henryk jest mały, Artur szykuje się do ślubu. Wszystko przytłoczone jest panowaniem króla Henryka VII. Wszystko jest strachem. Czy kiedykolwiek się to zmieni? Cóż, wiemy że tak, a jednak wsłuchując się w ten specyficzny język, wchodząc do głowy tak myślącej kobiety… to jak otwarcie tych Wrót Czasu i… nie do końca rozumienie o co chodzi. Bo my dziś nie do końca potrafimy pojąć i patriotyzm i rodzinę. Odebrano nam to, ale dzięki pisarstu Gregory z łatwością możemy powrócić do innych czasów. Innych norm moralnych… ale wciąż dziwnie tych samych ludzi.
Warto… choć nie do końca tak porywa. Mniej w niej magii, ale przecież życie lady Pole właśnie takie było. Dla wielbicieli czasów i pisarstwa Philippy Gregory.
Breaking News!!!
W Gudhjem z domu umknął legwan. Policja jest na jego tropie. Wiecie, w świecie, w którym na szczęście niewiele się dzieje, policja zwyczajnie lubi się zabawić. Ze zwierzątkami. A taki legwan… wyobraźcie sobie, że idziecie plażą, a tam mały smoczek. Niby nic, ale jednak zawału można dostać. Przejaśnienia jaźni, nagle uwierzyć, że nie jest się na Północy, na Wyspie, którą co prawda zwą może Północy Grecją, ale jednak pogodowo… wiecie sami. Może i ostatnio serio robi się coraz bardziej ciepło, przedwoczoraj było nawet duszno lekko, gdy przypadkiem całkiem i w wyniku wrodzonej ciapajowatości skąpała się w Bobbeå… mokra wracałam jakieś 5 kilometrów z powrotem, podziwiana przez wielu, nieschnąca raczej. Duszno było, dech odchodził z płucek, a jednak… zimno.
Czy legwan powrócił do domu? Czy poszukiwał sobie ukochanej, a może zaromansował z jakąś jaszczurką, tudzież w skalistych rozpadlinach odnalazł ślady smoczych przodków… nie wiem. Ale wydaje mi się, że na pewno chłopak się dobrze bawi! Co jak co, ale zabawy Wyspa proponuje przednie. Naturalne, dzikie i nieokiełznane w emocjach. Nie tylko pływanie w kamienistym strumieniu, nie tylko dziwne światełka w wodzie i zabawne porosty na głazach… nie tylko skały pełne rubinów i ametystów, nie tylko kryształowe ścieżki, nie tylko… Tak naprawdę zebrać to wszystko do kupy jest niemożliwością, ale może przekona was do odwiedzin miejsc zwanych muzeami fakt, że w ten weekedn do większości WSTĘP WOLNY!!! Kto się skusi? Bo ja na pewno. Tylko nie wiem jeszcze co obejrzeć… tyle korci, tyle zwodzi, tylu jeszcze nie odwiedziłam. Niby wciąż człowiek coś ogląda, poznaje nowe, wciąż tu go zapraszają i tam… niby mała
Wyspa moja, a przecież tyle jeszcze do zobaczenia.
Tyle jeszcze…
Idę brzegiem, poprzez skały i biało-zielone tunele.
Myślałby człowiek, ze to niemożliwe, przecież to skała, moja Wyspa to skała, a jednak… wciąż coś tutaj rośnie. Może i drzewa niezbyt stare, ale tunele robią przecudne. Dołem białe pełne kwitnących kwiatów niedźwiedziego czosnku, górą młodolistkowe. Pochylone gałązki tworzą cudowny baldachim, przejmujący daszek, który tuli i chroni. Już nie bieli się kwiatami, tylko zieleni. A owej zieleni jest tak wiele. Mimo iż człek maluje, to jednak wciąż się mu wydaje, że nie jest w stanie sam sprokurować tylu odcieni jedne barwy. Ale natura potrafi. I wszystkie do siebie tak muzycznie pasują. I choć po lewej przepaść, to jednak się nie boję. Choć ścieżka tak wąska, osaczona ową aromatyczną czosnkową kwietnością, to jednak…
Idzie człowiek taką ścieżką i dziwuje się jej wirowości, jej tasiemkowości, wstążkowości, owym idealnym zakrętasom, owym falom czystej, niesamowitej ziemi. Owej lekkiej niemrawości pośród wszelakiej ruchliwej, zielonkawości. Idę i nie mogę się napatrzyć, jak z każdym krokiem wszystko się zmienia. Jedna gałązka sprawia, że tunel zmienia się w katedrę, inna znowu przygina nas lekko do ziemi, ale nie poniża. Tamte wyglądają jak filiranowe kolumny, ale te… pochylone ku ziemi, wciąż się kręcące, zdają się podpórkami niesamowitości.
Zwykła Wyspa?
A może wszystko, tylko nie to? Bo przecież jak opisać miejsce, które nie tylko wciąż się zmienia samo, według własnego planu, a jednak pozostaje dziwnie zawsze znajome i pradawne, to na dodatek… jakoś wszystko utrzymuje w kupie? Czy to tylko natura? A może jednak coś więcej? I jak w ten cały misterny plan wpisują się ludzie… niepokorni i dziwaczni, rozwydrzeni i zaabsorbowani sobą?