„Wszyscy się tak rozpływają nad ową tolerancją, jednak na dźwięk owego słowa Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki dostaje Wielkiej Wysypki w miejscach dziwnie intymniejszych… oj bo wiecie, gadanie jest łatwe. Internety są łatwe. W końcu każdy tłumaczy się dysortografią i dyssapiensowością i czym tam jeszcze… no i wszystko można wyfotoszopować. A Lorda Lortshita jednak nie przyjmujecie do siebie łatwo i z uśmiechem? Nie? Tym bardziej, że gość, dość wysuszony, a jednak dziwnie wilgotny mężczyzna, zawsze w skórzanym płaszczyku i meloniku, z nieodłączną walizeczką na kółkach, zdobioną wstążeczkami kolorowymi… wszędzie podróżuje z najpiękniejszymi okazami swojej kolekcji.
I zawsze jest gotów by ją pokazać. Właściwie zaczyna od tego każdą rozmowę. Czy chcecie czy nie. Nie, wcale nie jest nachalny, on zwyczajnie tak bardzo kocha swoją kolekcję i chce się nią dzielić. Po prostu. Chwalić, pokazywać, uczyć, opowiadać…
O niej.
Miał w niej okazy starsze i młodsze, kamienne prawie, ale i takie, wiecie świeże. Dokładnie zawinięte i zapakowane w pojemniczki na żywność, ale wciąż kupy. Rzadsze i gęstsze. Te psie i kocie. Ptasie i robalowe. No i oczywiście ludzkie. Tak, w nich cenił najbardziej kształt i twardość, choć miał też słabość do tych bobkowych. Nie tworzących całości, a raczej subtelną układankę… tak, kochał swoją kolekcję i bawił się nią. Podziwiał struktury i faktury, kolory i nie do końca przetworzone cząsteczki jedzenia.
Kochał niespodzianki…
Niegdyś w jednym kawałku znalazł całą szpulkę nici… bajer był w tym, że i szpulka i nici były osobno. Bez igły, bez zszywanych kawałków, ale jednak osobno. Kto je rozplątał, no i kto związał na czerwonej nitce aż dziewięć równych supełków?
Kto?
Badał swoje okazy codziennie, jeśli tylko był w domu. Głaskał je, mówił do nich, katalogował i czyścił. Zawsze oczekiwał pytań i gości, a jednak nikt nie przychodził, tylko Pan Tealight od czasu do czasu przysyłał mu zaskakująco niesamowite okazy, ale nigdy nie powiedział od kogo je miał…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Alice” – … stracharz. On uczeń Stracharza, ona wiedźma. Jak to często w życiu bywa ci, którzy nie powinni się związać, tak właśnie robią, niczym dowód na to, iż przeciwieństwa się przyciągają.
Jednak kim ona jest naprawdę?
Alice, to specyficzny, kolejny tom sagi Josepha Delaneya „Kroniki Wardstone”. Opowieści o młodym Tomie Wardzie i jego perypetiach. A może raczej niesamowitościach bycia siódmym synem siódmego, do tego przeznaczonego by być… stracharzem. Pogromcą wszelkiego zła, wszelkiej niesamowitości. Ale tym razem mamy szansę wysłuchać jej… dziewczyny w spiczastych butach, tej, która potrafi, a jednak stara się nie być złą. A może zło to jednak tylko przykrywka?
Może…
Niesamowite jest to inne spojrzenie na historię, aczkolwiek nie pierwsze w serii. Już spoglądaliśmy na ten świat oczami Grimalkin, ale jednak… nie jest to to samo. Alice jest bardziej jak Tom. Opowiada o swoim życiu od początku, przybliża wszelkie swoje problemy, ujawnia nieścisłości, pokazuje demony i przytacza obawy. Przyznaje się do każdego dreszczu, każdego wydarzenia, które ją naznaczyło. Opowiada o sobie, o sowjej walce, swoich wątpliwościach. O tym, w jaki sposób dojrzewała. Jak spotkała Toma… jak pokochała go.
Jak zwykle dobra i mroczna historia. Takie coś nowego, świeże spojrzenie na znaną opowieść. Nie tylko dla młodszych. Oj nie!!!
Świeci się…
Morze po prostu buzuje żółcieniami i zieleniami. Jakby ktoś wydał miliony na zlewające się w jedną falę, dyskretne światełka. Zresztą widać je przecież, u dołu skał w momencie odpływu, ale jakoś nikt nie może ich dotknąć. Jakby chciały tylko powiedzieć, zakrzyknąć: nie jesteśmy ułudą, ale nie pragnęły być namacalnymi. Tak, to wszystko jest niczym lekko już ścięta cytrynowa galaretka, którą ktoś rozlał w kobaltowość morskości, a która jednak nie wymieszała się. Dziwnie tylko utraciła swoją gęstość. Zmieniła się i przystosowała, może? Ale nie tylko chodzi o kolor, raczej o owo dziwne światło w tych czystych wodach okalających Wyspę. W ubraniach nurków, którzy skaczą z czerwonego pontonu mimo wiatru, mimo wciąż zimnej aury. Ale przecież… jakoś tak bardzo się chce wejść do tej czystości kobaltowej. Jakoś tak, mimo zimna, chcesz się zanurzyć, gdyby tylko kości tak nie bolały, oj popływałby człowiek. Bo w wodzie nie chodzi o jej ciepło, ale o coś więcej. Może właśnie o to światło? Odbicia piasków, glonowe kałuże, porostowe drzewka.
Przystajesz nad falami, w tej nieocienionej zatoczce Salomons Kapel i patrzysz na piaszczysto-kamieniste dno. Bo możesz? Bo je widać? A może zwyczajnie odczuwasz taką potrzebę zapatrzenia się w tą ciągłą zmienność? Po drodze mijasz ludzi już zapatrzonych. Cichych, nie robiących nic poza podstawowymi funkcjami ciał. Patrzących, a może słuchających? Zaczarowanych, oczarowanych, zapomnianych i zapominających? Siedzą na głazach, na wpół pochyleni, po prostu patrzą, czują, nie widząc. Tworząc w sobie obrazy, w których się zatapiają. W których cząstka z nich pozostanie, a pustge miejsce wypełni się ową błękitnością, niebieskością i granatami.
Co robi z nami morze?
Nie wiem. Czym do końca jest, cóż, nie wie nikt z nas. A jednak… spróbujcie się nie zasłuchać!!! Spróbujcie ni zapatrzeć się w te fale. A przecież są tak bardzo nudne! Po prostu płyną, poruszają się, robią grzywacze, odbijają się od kamieni i głazów. Od tych specyficznie ukształtowanych, od tych wciąż jeszcze chropowatych, jakby nowych, świeżych, któe nie wiedzą jeszcze co je czeka. A może wiedzą? Jeżeli one nie są pewne, jak my możemy być? Jak wytrzymujemy ową „nudę”? Dlaczego uznajemy ją aż za tak FASCYNUJĄCĄ, że w niej toniemy nawet nie zanurzając palca, czy włosa. Tak po prostu i na zawsze… częściowo, lub do końca.
Wietrzność na skałach, jaszczurki pod łapkami.
Oj jak dobrze po prostu wyleźć z domu i iść. Pomiędzy skałami, które porośnięte porostami zdają się być mechate, ale niech was nie zwodzą oczy!!! Oj nie!!! Wystarczy się oprzeć i już krzyczycie, bo owa miękkość jest tulko zwodnicza, a poza tym, mimo zimnego wiatru, słońce potrafi naprawdę nagrzać granitowe wypustki. Jeśli chodzi o mchy, to spokojnie. One aż proszą, machają do was tymi kuleczkami na włoskowatych patyczkach. Tak bardzo pragną by się nimi zainteresować, a może i potem zabrać na butach kawałek i zwyczajnie jakoś tak… poroznosić je po świecie. Do tego drzewa… z których każde jest inne. Dumne, ale nie zanurzone w sobie, nie zarozumiałe, piękne, tymi specyficznymi kształtami. Ileż w tym wszystkim inspiracji… ileż w tym wszystkim swobody wybierania drogi. Oj no pewno, że wdpeniesz w owcze kuleczki, nie można inaczej, ale przecież to wszystko prosi się aż o owieczki. Cała ta nagminność żywieniowa, bogactwo i rozkosz owczego podniebienia, chce być chrupana i podskubywana. Ale nie bójcie się, owce nawet na was nie zerkną. No, może troszeczkę. Jak na kolejnego, irytującego motylka? Ptaszka może? Za to jeżeli macie zamiar coś zjeść, szykujcie się na towarzystwo i nie mówię tutaj o mrówkach, oj nie… mam na myśli ptaszencje.
Siedzi sobie człowiek pod wielkim jałowcem, we względnym spokoju i kości grzeje, tutaj na czubeczku Wyspy, pod wielką, różowawą w kamienistości swej latarnią, a tu co… no dobra, pewno, że przy okazji coś zje, ale żeby tak od razu przyłazić, przylatywać i domagać się nie tyle okruszków, co raczej całego ciastka? Wrony i mewy to jedno, są wielkie, więc człowiek od razu rzuca gryzione cudowności, a potem ucieka… ale te kawki? No co z wami? Patrzycie na nas tymi jasnymi, błękitnymi tylko w odcieniach bieli oczami, no i jakoś tak neizbornie, już człowiekowi ni jedzenie ni trawienie nie idzie. Musisz oddać ciasteczko!!! I nie, one nie pytają czy to bezglutenowe, czy jednak coś z otrębami, zwyczajnie chcą, więc się poddajesz!!!
Wyspa nas może i rozpieszcza?
Może niektórych bardziej?