„Właściwie to… na początku hipotezy było różne. Szybko zaczęła wygrywać ta sił połączonych: Wiedźmy Wrony i Ojeblika – małej, uciętej główki – krzycząca, iż to wszystko, to galaretka cytrynowa! Bo widzicie Wiedźma kocha galaretkę, ale na Wyspie jej nie ma, więc tęskni… za poziomkową i wiśniową, za brzoskwiniową i z leśnych owoców, agrestową, cytrynową i truskawkową oczywiście. I jakie tam smaki jeszcze być mogą? Jagodowa? A może ananasowa?
A może ptaszydłowa?
Kurcze… czy są galaretki buraczkowe, albo ogórkowe? A może tak mizeria w galaretce? Mizeria jest super!!!
Stali tak wszyscy w Północnym Porcie i spoglądali w fale, a te jak zwykle robiły swoje, falowały i się burzyły, górą białawe, w głębinach dziwnie migoczące, jakieś takie inne, zajęte, ale i bacznie obserwujące. I te kamienie. Jakoś tak inaczej dziś obmywały. Może i miały jakiś konkurs? Czy jest Pucharek Fali? Ojeblik uznała, że jeśli jest, to ona chce też wystąpić, bo czemu nie?
Stali tak gromadnie, a cała owa mokra kobaltowość i mroczna granatowość, owe błękity pokręcone i szamragdy w jednym miejscu przecinały galaretkowo żółte, choć może i kanarkowe – czy przypadkiem nie rozpuścił ktoś kanarków w morzu? A może z jakiegoś statku się wydostały, zmieniły w Kanarkowe Syreny i… Widzicie, wiele można mieć hipotez, wiele można mieć pomysłów, gdy nic ni nikt cię nie ogarnia, gdy tak naprawdę niekt nie powie… nie, to nie może być to. Bo to się zmienia, wiruje i pasami dziwnie oplata skały. Żółtość głośna, taka radosna, świeża…
A potem nagle znika. I znowu się pojawia… jakby ktoś pstrykał, jakby ktoś zwyczajnie próbował? Może i coś się zdarzyło w tych płytkawych, przybrzeżnych skalistościach? Może i morskość ma nowego mieszkańca?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Książki… przyszły. Jedzonko kochane. Pachną tak, że wszystko zdaje się być lepsze, łagodniejsze, bardziej przyswajalne…
Moja Wyspa…
Miejsce, gdzie z powodu gniazda solsortów facet nie wchodzi do szopy. W związku z tym ogródek mu zarasta, bo przecież nie może. Bo przecież mają młode. Bo przecież jak to tak? One tam są malusie i golutkie, latać nie umieją, piórek nie mają właściwie, różowiutkie, miejscami szarawo-czarniawe i bezbronne takie… cóż za rozterka? Walić ogrodnictwo!!! Nie ma żadnej. Bo przcież cóż znaczą grabki i haczki, gdy tam niesamowicie kwiląc, życie się rozwija?
Siedzę na klopie i przez wywietrznik słyszę owe, świeżo wyklute pisklaczki. Trochę to irracjonalne, ale po tym, jak z sarną kupę człowiek robił – zboczona podglądaczka – to nic mnie już nie zaskakuje w tej intymnej sytuacji. Po prostu siedzę i słucham. Niczym szapnerwskiej muzy. Nie rozumiem co gadają, a może rozumiem, ale wciąż udaję przed samą sobą? Kto to tam wie.
Możliwe to jednak ino tutaj!!!
A potem idzie człowiek sobie spokojnie do ogródka, a tam co? A nowa Wrona Wariatka Wrzaskunka. Nosz kurcze. Co było złego w posiadaniu ino dwóch wron dolatujących? Bazylii, co zawsze pięknie kroczy i Rubina Oczopląsa? Widać coś musiało być, bo Bazylia przeniosła się na drogę, gdzie łazi za zającem, co mieszka za sąsiadem wraz z rodziną, a ta nowa siedzi mi na trawniku i wrzeszczy. A jak toto się nadyma, by dźwięki wydawać? Nosz kurna!!! Ta szarość się jej podnosi i puszy, wielki dziób się rozwiera. Krrraaaa… to pikuś, bajer w tym, że później ona tokuje i jodłuje, by przejść do… ekhm miauczenia. A tak… oto moja nowa znajoma, wrona co miauczy. I co wybiera mi kasztany z doniczek!!! Tylko po to by je nadgryźć, a potem… przynieść mi nowego kasztana i wsadzić prawie w to samo miejsce, z którego wzięła ten poprzedni. Ekhm! Czy ktoś wie, co mogła mieć na myśli? A może w końcu spełnię swoje marzenie o posiadaniu lasu stumilowego i mocno zróżnicowanego?
Bo mi się las marzy…
Duńskie prawo się zmieniło.
I pewno, fajno, że nie zastrzelą waszego kota, czy psa, choć czasem sama mam ochotę sąsiadowego osrajca zapakować do wyrzutni rakietowej… ile można być cudzą kuwetą? Ale przez tą lekką prawność – choć wciąż ta część obowiązuje – Duńczycy przestali prowadzać psy na smyczy!!! Bez urazy, kocham psy, ale co zrobić, jak nagle dwa brytany rzucają się z dziwnym wyrazem pyska, śliniąc się i serio pragnąc kotleta z mojej dupy? Co zrobić, gdy człowiek idzie ścieżką, a tu nagle bydlę wyskakuje, warczy, szczeka, a właściciele wcale nad nim nie panuje. Woła go, ale wiecie, psu za jedno kogo zje… więc co robić? Kłaść się i czekać, aż odgryzie nogę, czy rękę, czy jednak olać sprawę i rzucić się na niego. Wiecie, prawo puszczy takie? No i w trakcie, jak już będzi gryzł, no przecież kurna nie uderzę psa!!! Człowieka może, ale psa?
No nic.
Idzie człowiek i ma nadzieję, że jednak tym razem nic go nie zje. Po prawej woda, pod łapami ma lekko fioletowe wrzosowisko. Pięknie jest. Niby wieje mroźny wiater, niby fale, a jednak… słonko przygrzewa. Kaptur więc na łeb i w długą. Nie myśląc o drodze, skacząc ze skały na skałę… bo przecież tutaj zawsze się gdzieś dojdzie. Tak naprawdę wszędzie i daleko i blisko. Bo idziesz, mijasz dwie morskie latarnie, a wciąż nic… po prawej kamienne układanki, po lewej dąbki. Karłowate pięknie. Powykręcane, z porozrzucanymi dzieciątkami dookoła. Maleńkie sadzonki znajdują sobie ziemię wszędzie. Chcą żyć, rosnąć, piąć się, a może i skręcać?
A wszystko porastają porosty. Jakby każda roślinność i głazowatość musiała zostać zaaprobowana przez nie. Przez wodność. I te mchy… patrzysz w nie, a tam całkiem inne światy. Dotykasz je i cząstka ciebie tam już zostaje na zawsze… no chyba, że zachce ci się siku, to sami wiecie!
Uważajcie na kleszcze! Żerte są bardzo!!!