Pan Tealight i W Jej Imieniu…

„Deszczowo…

… jakoś tak się w końcu zrobiło i mokro i wilgotno. Jakoś tak… nie, nie chodziło wcale o to, że spacerująca Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki wystawiona została na widok publiczny, łąkowy i nagły, końskich Wielkich Szejdów Greja. Nie… nie chodziło o to, że świadkiem była, ale nie przyzwoitką, gdy niewielkich rozmiarów, ze skrzydełkami złożonymi, Miodowy Kucyk próbował dosięgnąć swym mieczem świetlnym Wielkiej Podziemnej Konicy… nie… Nawet nie chodziło o to, że widziała wszystko, dosłownie wszystko, gdy mu się nie udało. Nie!!!

Chyba nie?

Chociaż kto to tam wiedzieć może, z Wiedźmą Ptaszydłem niczego nie można było być pewnym. Niczego!!! Nawet w Jej imię… Pani Wyspy. Bo widzicie, Ona co jak co, ale nie miała nic przeciwko cielesnym zabawom. Podglądaczka Jedna!!! A może tylko estetka? Zwolenniczka korzystania z tego, co dane od natury? Człowieczeństwa płciowego i pokręconego, szalonego, namiętnego, posiłkującego się hormonami, uczuciami i wszelakim umysłowym zblamowaniem… A może jednak, po prostu lubiła, tą dziwną, w więzy wszelakie pakującą, radosność dającą, oszałamiającą i pokręconą… miłość? A może za czymś tęskniła?

Może…

Wiosna, jak nic!

Nawet Pan Tealight, zwykle rezerwujący sobie uczuciowość na zimowe miesiące, coś czuł pod szarą powłoczką. Coś mu się w piersiach telepało, gdy tak siedział w ukochanym fotelu, siorbiąc herbatkę z dziwnych listków, z ukochanego nowego kubeczka z uszkami i ogonkiem – ekhm, sorry za tego rudego kota sąsiedzie – i spoglądał na rzekę, na Pana Windmilla za nią, na Chatkę Wiedźmy… i to wszystko, co się w niej działo. A na pewno się działo…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_5127

Z cyklu przeczytane: „Projekt kraken” – … kurcze. Uzgodniliśmy już, że coś autor ma do sztucznej inteligencji. Może to pasja, może tylko ukryte pragnienie? A może jednak nad czymś pracuje w przydomowym laboratorium… bynajmniej oto kolejna powieść Prestona o SI. O Dorotce.

A tak.

Dorotka, super inteligentny program ucieka swoim twórcom. A dokładnie swojej twórczyni. Srawia to całą masę kłopotów, którymi zająć się ma nasz znajomy specjalista od wszystkiego Wyman Ford. Oczekiwać możecie więc pościgów, inteligencji i ogólnej sensacji!!! Oraz samej Dorotki, która wcale nie jest taka… zerojedynkowa. Wprost przeciwnie, bardziej żywej być nie mogło…

Może i najsłabsza z powieści Prestona, ale wciąż intrygująca, jakaś. Może i autor nie do końca wiedział czego chce od niej, co chce pokazać, czy tylko walkę między Bogiem i człowiekiem, czy jednak coś bardziej ludzkiego w technice, a może zgrozę czyhającą w samym człowiekczeństwie… bynajmniej zmieszał w tej opowieści tyle nici, że nie da się wysupłać tej głównej. Ni sama Dorotka i jej Matka – Księżniczka nie są nimi, ni opowieśc o chłopcu, który stracił samego siebie… ni jego rodzina, ni przeszłość Księżniczki, która do tego doprowadziła, ani ci, którzy pragną programu dla własnych, brutalnych celów. Żadna z osobowości nie jest opisana do końca – co pozwala zauważyć jak idealnym duetem jest Child i Preston – żadna sytuacja do końca jasna, a jednak… książka wciąga. Powoli się rozkręca, osiąga bolesną kulminację w ludzkiej zawiści i nienawiści, a potem… opada.

I coś w nas pozostaje… masa pytań, dziwne podenerwowanie. Częstsze ucieczki w naturę, drażliwe nieścisłości codzienności.

IMG_8868

Wlokę się wybrzeżem…

Czarowne wybrzeże ma moja Wyspa. Po prostu czarowne. Najpierw niby idzie się plażą… niby tylko, bo kamienista akurat ta tutaj. Nie można się oderwać od tych kamyczków, nie można. Tamten wygląda jak kobieta, ten znowu jak małpeczka, a tamte, jakby ktoś serio stworzył całą armię dziwnych robaczków. I te kolory. Kto mówił, że piękne są ino te kosztowne i dziwaczne… głupiec jakiś! Patrz, tutaj zwykła plaża, zwykłe morskie fale i co… i zielonkawe i czerwone i różowe i purpurowe. I wszelkie odmiany kryształów i może i agaty i pierun wie co jeszcze. Mieniące się, magiczne, takie dziwnie dzikie, nieszlifowane, a szokujące. Niby i plaża jest pokryta ino gnejsami, wapieniami, jakimiś skamielinami i kawałkami granitów, a jednak… nie możesz się oprzeć. Al przecież iść miałeś, więc zostawiasz plażę i powoli wkraczasz w las nabrzeżny. Mijasz umocnienia poszwedzkie, krok za krokiem docierasz do dziwnego miejsca, w którym podobno można biwakować. Hmmm, przy tylu obostrzeniach, nagle się okazuje, że są i takie miejsca, nosz kurde, są takie miejsca. Ognisko można tutaj rozpalić, namiocik sobie postawić i to nie tylko taki namiocik, wiecie w spodenkach taki namiocik, ale ten, do którego kurna cały się mieścisz. I to może z dziewczyną. Albo chłopakiem, psem, plecakiem czy dmuchaną lalą. I to gdzie… na plaży. Pod drzewami co prawda, ale w zacienieniu miłym, blisko wody i rzeczki… chociaż akurat te ostatnie to mamy często. Strumyczkowe, skapujące, cieknące, moczopędne…

Oj tak, skapuje mimo suszy nabrzeże. Cieknie, nawet wodospadziki robi nienazwane, cieki, strumyki, potoczki góskie więc… idę dalej. Mijam kolejne plaże, wspinam się i nagle jestem ponad wodą. Wysoko dziwnie bardzo. Po prawej przestrzeń, spadek nagły w wkierunku fal, a po lewej mam skały. Wybrzuszone, porośnięte, nagie i dziwnie ukształtowane. Czarowne. Jak śpiące twarze oderwane od ciał. Zagubione, a jednak nie tęskniące za swoimi członkami. Może i tu im lepiej? Idę jednak dalej. nie słucham jak chrapią pod mchami, bluszczami i zawilcami. A co… odrobina ziemi i można rosnąć. Nagle ścieżka włazi głębiej w las, potem znowu powraca na samą granicę między ziemią a wodą. I ponownie opada w dół. mijam kolejne plaże, znowu czuję się taka bardzo niska i nie jest mi z tym źle… Kolejne umocnienia, dziwnie wygięte krzewy i krzaki, drzewa i same pnie rozszczepione wiatrem, grzmotem, lub zwyczajnie rezygnujące z pięcia się w górę.

IMG_0058

Idę… i ścieżka się kończy.

Muszę przyznać, że było to zaskakujące, gdy nagle ścieżka ziemna, dotąd tzymająca się zieleni, codownie i miękko okolona czosnkiem niedźwiedzim i zaiwlcami… teraz nagle znika. Kurcze… co teraz? A! Mały przerywnik!!! Wiecie, że podobno czosnek w Kopenhadze schodzi za ciężkie korony! Pełne korony, żadne tam dziergane tiary!!!? Nosz kurcze, a tutaj niedługo go kosić będziemy!!! Hmmm? Mniejsza, gdzie to byliśmy? A, poza ścieżką. Ale nie ma boja, nie włażę do wody, chociaż pewno przy większej fali cała ta przestrzeń znika, kamienie stają się wysepkami… Dobrze, że nie ma tej fali, dzięki temu względnie suchą, ale ubłoconą stopą, docieram przez kamienie do różowej półki, a może kładki raczej? Do występu skalnego, lekko wydeptanego, wytartego krokami, falami, idę i ja. Wycieram kryształki, wgniatam granitowe cudowności. Kurcze, ale to wszystko różowe, rubinowe, winne takie. Asz kurcze, napatrzeć się nie można, ale przecież trzeba iść dalej… Czy mówiłam, że idę od Salene Bugten do Muzeum? Nie?

No to teraz mówię.

Jest dość mroczny, deszczowy dzień, a jednak ciepły… wietrzny górą, spokojny dołem. Wcale nie jest tak źle… idę dalej. Na skalnym występie czuje się człowiek jak jedyny na tym świecie. Ostatni. Jedną ręką trzymam się skał, chociaż nie potrzeba, przecież po drugiej stronie nie jest tak głęboko, a jednak wolę się trzymać. Jakoś tak, nie tracić kontaktu z Wyspą. A jednak… cieszę się, że skała zakręca i znowu jestem na kamienistej plaży. Pod stopami znowu te kamienne twarze, dziwne uśmiechy, dziwne wytrzeszcze, masa schodków zrobionych chyba dla kogoś znacznie wyższego, z dłuższymi odnóżami, prowadzi mnie do góry. Znowu spoglądam na linię brzegową sponad metrów… dwudziestu? Barierka raczej chwiejna, miejscami połamana, więc lepiej uważać, a z drugiej strony pola. Wschodzące. Pod stopami tym razem żółte pierwiosnki!!! W końcu je znalazłam. Pierwsze w tym roku. Dziwne to, czyż nie powinny być pierwsze? Ekhm, może się spóźniły? Może? Bynajmniej wąską stróżyną idę dalej, poprzez kolejne załamania terenu polanki międzydrzewne z połaciami fioltowych fiołków i białych zawilców, pola czosnkowe, inne wschodzące kwiaty, sporadyczni w gęstwieni ukryte domki. Jedne odwiedzane, inne jakby trochę zapomniane. Aż chce się je obejrzeć, odmalować, poruszyć tą zardzewiałą łódką i sprawidzić co to za drzewka owocowe tak kwitną i pachną oszałamiająco?

Idę i idę i idę mijam wodospadzik, dziwne zakusy wodno-rzeczna i schodki prowadzące w dół. Skały przyjmują dziwaczne kształty, jedna z nich wygląda jak gigantyczna, wielotonowa głowa pawiana!!! Serio!!! Kto to tak rzezał? Idę dalej… i powoli zdycham. Z powortem serio biorę asfaltówkę!!! Może i to trochę dalej od linii morza, ale mniej korzeni i podskoków, czołgań się pod połamanymi drzewami i wdrapywaniem się na skały. Trzeba przemyśleć bolące podeszwy… i wrócić do domu.

IMG_3960 (2)

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.