„Jak to właściwie jest?
Czy to mężczyźni nie słuchają, czy baby zbyt wiele mówią? A może to jak z tym drzewem upadającym w lesie, którego nikt nie widział, nie slyszał… czy ono brzmiało? Może to o to chodzi? A może jednak jest w tym większa magia? Bo widzicie… kokorycz barwna, orchideowa, zadziorna taka, całkowicie i niemożliwa dziwnie się rozpleniła po Wyspie. Przerażająco…
Straszliwie!!!
Początkowo Pan Tealight podejrzewał swoją skołataną przez Wiedźmie występki psychikę, serio myślał, że wszystko to mu się zwiduje. Wiecie, czasem tak bywa. Choroby psychiczne, wizje dziwne i obłamki magiczności zbłąkane, spawiają, że nawet ci najmądrzejsi, cierpią… Że nawet ktoś tak przedwieczny i stały, może nie wiedzieć dlaczego dookoła niego same tam babskie ryjki. Te uszminkowane w kolorach ciepłych kremów, lekich wełny owczej odcieniach, no i fioletach i purpurach i czerwieniach. A wszystkie poskupiane na patyczkach, czekające ino, kogo by tu mogły zagadać. Na śmierć najlepiej, na do końca całkiem…
Gangi takie, wiecie z Kokorycz Dam.
Porozsiadały się mordy żeńskie na patyczkach w plemieniach – te mają za złe facetom penisy, tamte znowu, że są od nich wyżsi, a jeszcze inne, że sikają na stojąco. Tamte owe prawa pierworodności, a te białe, to niemożność związków zawiązywania… inne, te z paseczkami, to przywiązanie do mamuś, a tamte, znowu brak przywiązania do rodziny. Te, że nie kochają ich jak powinni, no i że mało romantyczni są, a tamte znowu przeciwne są nadmiernemu rozmemłaniu meskości. Te wolałyby facetów barczystych z brodami, a tamte z tatuażami, te chudzielców mądrych, a tamte znowu lekko leniwych misiów… i żadna nie pamięta, że z facetów taki jest bukiet różnorodności…
Siedzą sobie Kokoryczowe Damy i plotkują. Podobno jedna z nic kiedyś zerwała się z gałązki i znalazła sobie księcia… ale kto w to wierzy?
No kto?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Wiedźmi spisek” – … i cztery. Bo przecież teraz do nich należy noc i dzień i strony. Bo w końcu i wiedźmy muszą postawić na swoim. Tylko, czy naprawdę są one złem? Czy wszystko to, co wpajał uczniwi Stracharz, jest prawdą? Jedyną opcją? Wyjściem z sytuacji… co z Alice?
Wiedźmy gromadzą siły by przywołać ZŁO. Prawdziwe, najciemniejsze, koszmarne. Ale nim to wszystko nastąpi nasz młody bohater musi się zmierzyć ze swoją własną legendą. Powrócić do domu, zadać pytania… uzyskać odpowiedzi. Tylko czy jest na nie gotowy? Czy naprawdę zniesie wszystko, co ukryte? Bo widzicie, to, co zdawało się być czymś zwyczjanym – ot nudna rodzina – tak naprawdę skrywa ogromną tajemnicę! Możliwe iż większą, niż może znieść.
Cały cykl „Kroniki Wardstone”, od początku opisywany jako coś, co miało zapełnić pustkę po Harrym Potterze… zaskakuje. Przede wszystkim małą „dziecięcością” narracji, dobrze opisanymi postaciami i mrocznie nęcącym światem. Znajomym, a jednak jakże zaskakującym. Z jednej strony wiemy, że bohater nie jest już dzieckiem, z drugiej marny też z niego dorosły, a jednak autorowi jakoś udaje się z tego wszystkiego wybrnąć. Kolejne potwory, związek z czarownicą, stary mistrz… wszystko to spaja się w jednolitą całość, więc jest i miejsce na więcej tajemnic. Tajemnic, których w tym tomie wiele. I chociaż nadal jest to opowieść Toma, nadal jego pamiętnik… to od tego tomu pojawia się w nich coś więcej. Coś bardziej osobistego, coś… dojrzewającego. Dlatego warto zostać przy tej serii. Do końca!!! A może i obejrzeć film? Chociaż film, to wiecie, całkiem inna historia!!! Warto o tym pamiętać!!!
To jest takie… nierealne.
Takie całkiem niemożliwe. Podchodzę do Gråmyrowego stawu, a tam kolory. Cudowna makatka, dywan i co tam jeszcze, sweterek z trolla, lekko sprute skarpetki, a może jakiś tam obrus, haftowany, spleciony z białych i jasno różowych, żółtych i całkiem fioletowych kwiatów. Mieszają się w nim odcienie purpury i różowości. Jakieś takie lekkie paseczki, kropeczki kuleczki. I listeczki w takich dziwnie radosnych odcieniach zieleni. I kształtach zabawnych i nierównościach docwipnych. A dookoła wszystkiego tego piękna, stare, starutkie liście, które już dawno przestały jak liście wyglądać, teraz są przecież koroneczkami. Ostały się z nich ino golutkie, jasno-kremowe nerwy i uśmiechając się swoimi poranionymi twarzami, komplikują krajobraz. Pasują cudownie do całej tej nowości, jakby gotowe były tchem ostatnim przekazać swoje całoroczne mądrości, a potem przemienić się w nowe. Bo przecież głupio byłoby się tak zmarnować. Durnie byłoby nie przeżyć życia raz jeszcze, ponownie nie zaszaleć na studniówkach, znowu zakochać się po raz pierwszy, znowu motyle w brzuchu karmić…
Oj tak, Wyspa się rodzi od nowa. Nie żeby umarła, czy coś, ona po prostu sama sobie wybiera i epokę i wiek własny i zakusy robi na tych, co w niej i na niej. Wciąż wraca do takiego czasu żywota, jaki jej najbardziej pasuje i w nim się kąpie. W nim oddycha i trącając codzienności swoich mieszkańców, po prostu jest. Bo przecież dla niej to wszystko jest możliwe. Bo przecież dlaczego nie? W końcu kto zabroni Wyspie? Kto powie: nie możesz już nosić krótkich spódniczek, boś za stara i nie śmiej się tak bardzo, boś za stara i nie kochaj, nie pragnij, nie chciej, nie planuj, nie baw się, nie bądź radosna, boś za stara. Ot najlepiej w tafty czerni się odziej, kirem przytul do ściany i siedź tak. Mumifikuj się… W końcu co innego może robić wiek? Hmmm, a wiek, określany tutaj jako lata przebyte, uśmiecha się ino i spokojnie, z durniem się nie kłócąc, ponownie zakłada podkolanówki i idzie poskakać na trampolinie. Bo może!!!
Bo chce!!!
Wykradam się na spacer w innej, niż zwykle porze. Ot tak, by siebie i Brata Wielkiego zaskoczyć. Bo zwyczajnie w tej dziczy, może i nie strasznej, może i dziwnie udomowionej potworowo, to jakoś wszystko normalne jest. Nawet jak listek w dziwacznym kształcie, to i tak jest to normalne. Idę w las, by uciec od ludzi. Straszni są i zadufani w sobie od urodzenia. Tacy okrutni i boleśni, bardziej niż mrówki wgryzające mi się w skórę, bardziej niż drapiące gałązki jeżyn i malin. Uciekam do lasu, bo po prostu tam wszystko jest po kolei i normalnie poukładane. Liście tam, gałęzie tam, a drzewa jak drzewa, trzeszczą mrocznie pod naporem wiatru… i choć przerażają i przestraszają w tych zaskakujących odgłosach, to mimo wszystko, jednak normalnie jakoś. Nie przychodzi kwiatkom na myśl, by dla zabawy ranić, nie chcą pokrzywki młode wskakiwać mi pod kolanko, chyba że sama się w nie wcisnę. Normalnie… może w tym sprawa, że współczesności brak znajomej, zwyczajnej normalności?
Czym jest jednak normalność?
Naturą?
Wiecie, że gdy nie ma liście, świat jest całkowicie inny? Wiecie, że nagle widoki są diametralnie różne od tych, do których przyzwyczaiły nas liście? Nagle, gdy spoglądamy za siebie, w ten bezlistny świat, widzimy coś, do czego nie jesteśmy przyzwyczajeni. Coś, co od nowa musimy polubić, poznać, do czego trzeba się przyzwyczaić. Coś całkiem zaskakującego. Coś… co nagle pokazuje Wyspę z takiej strony, z jakiej jeszcze jej nie widziałeś. Coś, na co możesz nie być gotowym. Na owe przebłyski morskości pomiędzy dziwnie powykręcanymi, czarniawymi gałązkami poznaczonymi pojedynczymi kwiatuszkami, niczym pannami młodymi spragnionymi swoich ukochanych, którzy jednak kurcze, no jak co roku się spóźniają. I gdy się pojawiają, gdy błyszczą zielonymi listkami, panienek już nie ma. Spłynęły ich suknie na zieloną trawę i zniknęły. Tak po prostu. Rozsypały się ich złotawe i czerwonawe korony pyłków, rozproszyły się pręcików sukni architektury. Tak po prostu… odeszły. Czy nadejdzie taki rok, by się spotkali i zostali sobie zaślubieni? Pewno nie…
A może?
Kokorycz? Lærkespore po naszemu. Zwyczajna niezwyczajna roślinka. Coś, co mogłoby być początkiem, a jest końcem. Intrygująca piękność…