„Trzęsie się Chatka Wiedźmy.
Bardzo się mocno trzęsie, ale i dziwnie. Nie jakby wiatr nią miotał, nie jakby powietrzne moce się boksowały z murami i dachem… raczej jakby oddychała? Ale dziwnie i spazmatycznie, nie jak zwykle z lekką chrypką, chronicznie raczej chorobliwie… suchoty zaściankowe, czy coś? A może po prostu coś ma z żołądkiem, w końcu jej jakiś wredny kot zaszkodził!? A mówiłem nie żreć z futrem, opalać nad ogniem, mówiłem!!! Mówiłem, ale kto mnie słucha? Pan Tealight jest taki stary, pewno życia nie pamięta, mówią… Sarkają ino, jęczą i marudzą…
Dziwnie brzmią moje kroki na owym zamszonym wiedźmim trawniku. Mokro tutaj, coś się ciągnie niczym ślimaczy śluz. O co chodzi? Głupio tak przez okno zaglądać, ale co tam, stary jestem, zwalę na demencję czy coś tam. Czasem pomaga to, kim i czym się jest. Chociaż widok roznegliżowanej Wiedźmy Wrony Pożartej raczej nie należy do urokliwych, to jednak, sprawdzić trzeba. O jest, wala się po podłodze znowu, oj coś się jej majta u kichola, oj… NIE!!!
Gdyby nie Ojeblik, mała ucięta główka, świat żyłby nadal nieświadomy tego, co się wydarzyło po dziwnym omdleniu Pana Tealighta na skutek wybrzuszenia ścian Chatki Wiedźmy. Zresztą, o tym wolała nie wspominać, głupio tak obgadywać przedwiecznego, nawet jeżeli to podglądacz i zboczeniec. Nawet jeżeli się z nim mieszka, żyje i ogólnie mówiąc… jest się rodziną. I nawet jeżeli znajduje się go w tak niedalekiej odległości od nader zasmarkanej kobiety w wieku średnim i wątpliwym odzieniu. Kto wykorzytuje chore kobiety? No kto? I to… stare?
Nadchodził Straszny Czwartek, dzień poprzedzający Długi Piątek… trzeba było postawić zasmarkaną i kichającą przeraźliwie, sypiąc dookoła krwawymiswymi wnętrznościami, Wiedźmę Ptaszydło na mniej lub więcej, nogi. Może i na zewnątrz wiało i lało, ogólnie mówiąc pogoda nie była nadmiernie wiosenna, ale w końcu ktoś powinien był pomalować rosnące w Ogródeczku Nadmorskim jajeczka!!! A Ojeblik to od zawsze bała się jaj…
Nigdy nie wiadomo kiedy i co się z nich wykluje…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Coś do ocalenia” – … trzecia. O podróży i o miłości, bo przecież zawsze u Carmack jest miłość. I o problemach na trakcie rodzice – dziecko. I o młodej dorosłej ze znanej nam grupki młodziaków…
I o miłości… i o życia dziwnej słodyczy. No i w ogóle słodziutka taka ta opowieść. Młoda dwudziestka, co o kasę się nie martwi, masa facetów, z których oczywiście tylko jeden się jej podoba. Do tego konflikt rodzinny, który z łatwością można naprawić… sorry, ale to nie dla mnie. Może i powieść miejscami jest zabawna, może i lekka jest szalenie i wielu ocyści zatrwożone codzienności, ale mnie wkurzyła. Zwyczajnie nie trawię dorosłych z TAKIMI problemami!!! Aż chce się zakrzyknąć: dziewczyno ciesz się życiem, kurna, przestań marudzić!!!
Oczywiście, jak w tej serii bywa, spotkacie tych bohaterów z poprzednich części, ale uwierzcie mi, to nie poprawi jej wędrowniczej narracji. Ot kolejne kraje, kolejne miasta ona i on… w ucieczce przed całym światem. I jeśli od razu na początku nie domyśliliście się jakie on ma problemy, to sorry, ale… no dobra, może was zakończenie zaskoczy. Nie, wcale nie pragnę, by wszyscy w życiu mieli pod górkę, ale bez przesady, odrobinę realizmu by się zdało. Po bajki to ja do Andersena chodzę, przynajmniej u niego czy u braciszków Grimm, trochę krwi się leje w nieocenzurowanej wersji.
Zwyczajnie ta powieść jest odrobinę naiwnie głupkowata. I chociaż takie właśnie są późne nastolatki i wczesne dwudziestki, to nie chce się wierzyć, że AŻ takie są… i że takie przeżywają? Hmm… może to gatunek chroniony?
Wieje…
Co chwilę w dach Chatki uderza wielka Wietrzna Pięść. Nie majta w okna, nie bawi się już wisiorkami na zewnętrz, tyko boksuje się z dachem. Chciałoby się sprawdzić, czy kurcze znowu dachóweczka się nie obluzowała, ale strach wyjść. Bo z wiatrem szorstkim, dość chłodny deszczyk przybył. Zima? A może po prostu staroświecki koniec marca? Kilka lat temu wciąż jeszcze śnieg leżał. Robiłam sobie śnieżny, urodzinowy torcik ze świeczką. a teraz poprzekwitały najwcześniejsze wiosenne kwiaty, schowało się słońce, tylko wiatr majta Wyspą. I w takich momentach wciąż mam wrażenie, że Wyspa pływa, że tak naprawdę wcale nie jest tylko cząstką tej ziemi przytwierdzoną do środeczka rozgrzanego i płynnego, że nie jest tylko i wyłącznie elementem całości, ale tak naprawdę czymś innym. Napowierzchniową wyspą, która pływa. Która nie trzyma się jednej szerokości i długości geograficznej, ale tak naprawdę wciąż podróżuje. Może i w głąb kosmosu? Może wcale nie jesteśmy już na Ziemi? Może znowu przeskoczyliśmy w nocy, dzięki większemu powiewowi… na Planetę Demonicznych i Depresyjnych Zarazem Jednorożców? No wiecie, tych dziwnych, co malują się na czarno, albo ciemnoszaro tudzież głęboki granat i tak po prostu srają na tęczę?
Wyspa zaskakuje taką zmiennością, że trudno uwierzyć, iż wciąż jest tym samym. Spoglądam na jej zdjęcia sprzed prawie stu lat i dziwuję się. Bo widzicie… niewiele się zmieniło, a miejscami właściwie nic. Może i jest lepsza droga, może i są nowe znaki, ale poza tym wciąż drzewa, wciąż pola i linia brzegowa. Oj pewno, jeśli chodzi o drzewa, to jest ich teraz więcej. Jak rzadko w obecnym świecie, Wyspa porosła bardziej. Wspina się coś po kamieniach, jakby odnalazło receptę na życie bez ziemi… pewno, że człek wie, iż gleba to niesamowita sprawa i nawet na kamieniu coś urośnie, ale jednak, wciąż zachwyca. Są nowe domy, ale i te stare. Jedne odnowione, inne znowu tylko pomalowane i z wymienionym dachem. Nowa słoma pyszni się doookoła komina. A z komina jak niegdyś trochę dymu leci… i choć większość energii bierze się z wiatraków, to jednak. Tak niewiele się zmieniło.
Brak dziwacznych zmian oznacza bezpieczeństwo.
Niestety wietrzność nagminna oznacza, że dotarcie na Wyspę jest utrudnione. A miejscami właściwie, nie oszukujmy się, raczej niemożliwe. A tutaj sezon przedwczesny się zaczyna, lody znowu smaczne jak zawsze, czekolada zastyga w formach a i ciepłe cukierki niczym bułeczki… czekają. Może świat nie pachnie jeszcze lakridsem i marcepanem na okrągło, ale coś się zmieniło a aurze. W sklepach pojawiają się tacy, których widuje się sporadycznie, a i tacy, całkowicie nieznani. Nagle… częściej widać ludzia na horyzoncie. Jak oni tutaj dotarli? Cóż? Biorąc pod uwagę, że uznaje się Wyspę za świat poza światem na lotnisku w Stolicy, to pewno promem. Tylko że wielki, mocarny Hammerodde posiedzi sobie dłużej w naprawie, Villuś oczywiście na takie fale niezbyt, a Eleonora, no cóż, wiecie jak to jest z kobietami. Fale robią!!! Zostaje więc tylko dumny Povl Anker. Pawełek Kotwica, a może Piotruś, raczej nie obpłynie wszystkich kierunków, no się nie rozstroi… znaczy rozstroić się moze nerwowo, ale z jednego trzech nie uzyskasz. To nie obiadek z Jezusem!!! Zresztą, Turyścizna jedną sprawą, a co z jedzonkiem dla nas bidulkowych Mieszańców Mieszkańców? No gdzie mój serek, jeżeli tutaj nikt z mleczka go nie zrobi? Gdzie mój jogurcik? Chlebek może jeszcze robią, ale cała reszta… czarno to widzę. Nawet mięska nie będzie, bo jak to ubić? A ryby nadal w foczych łapach i brzuchach!!! Głodem chcą nas umorzyć, czy co?
Promy oddajcie…
Kto pamięta dostojną Pomeranię? Oj to było cudo nie prom. Ogromne, gigantyczne wprost, miało fajne kajuty i prysznice czaderskie. Może i zaćpana przespałam większość pływania, ale wspominam ją z nostalgią. Bo widzicie… wydawać by się mogło, że to taka żegluga bardziej śródlądowa między Wyspą, a Stolicą, czy Szwecją… jednakowoż prawda jest taka, że wody u nas zdradliwe. I nie chodzi tylko o wybuchy, trzęsienia a i pozostawione po wojnach niespodzianki w zatopionych wrakach. No i morskie potwory!!! A co! Przecie nie można zapominać o mniejszych i większych morskich kreaturkach. Zadziwiająco żywotnych i zaskakująco intrygujących. Może i nieczęsto łapią kogoś za klejnoty i wciągają w głębiny, ale są tam…
Ciekawe czy one mają mdłości, jak wiatr tak falami buja?