„Najpierw była jedna.
Magiczna i niebieściutka w swej błękitności, i zasilana siłami, o których nawet Wiedźma Wrona Pożarta nie miała pojęcia. Siłami, których moce każdy odczuwał, ale jednak wolał o tym nie myśleć, nie marzyć, nie tykać tematu… Po prostu były i okay, ale jeśli chodzi o interpretacje nieposelskie, tudziż inne tam badania i organoleptyczne dociągłości… to nie dla mnie.
Nie, dziękuję!!!
Najpierw była jedna Spooka.
A potem ona jedna samotna, nie chciała być już jedną i zawezwała ku pomocy i do pomocy dwie swoje braciosiostry. Bo widzicie… spooky’i jako takie nie mają płci. Znaczy ogólnie mówiąc uznają się za męskie, ale jednak się rozmrażają, znaczy rozmanażają, więc coś musi być… może jest jak z krasnoludami? Wiecie, niby wszystkie krasnoludy mają brody i wyglądają męsko, ale niektóre mają makijaż i paznokcie pociągnięte krwistą czerwienią, więc… Ogólnie mówiąc, jeśli chodzi o płciowość, to Wiedźma Wrona Pożarta nie myślała o tym, a raczej starała się nie myśleć, ale prośbę Spooki rozpatrzyła… zaakceptowała potrzebę Chatki ku posiadaniu większej ilości strażników wiekuościeświecących i sprowadziła jeszcze dwóch. Dwie znaczy… no wiecie, teraz są ich onych trzy!!! I stoją blisko Wrót Chatki, aczkolwiek nie wchodząc w drogę Ceglastemu Krasnalowi… nie wnikają w jego postępowania, ani tam wszelkiej obronności jurysdykcje, strzegą Ponadczasowej Małżeństwa Skrzyni.
I świecą.
I migotają i zmieniają swoje jednorakiej kształtem, ale całkowicie niesubordynowanej, kolorowości.
Ogólnie mówiąc Wiedźma Wrona po prostu chciała zawsze wiedzieć, jak trafić do Kiblownacji, ale… przecież w tym miejscu, na tej Wyspie, nic nie może być tylko i wyłącznie… trasą szybkiego ruchu w kierunku Studni Życzeń. Czyli no kibelka… wiecie każdy musi czasem… Jednakowoż. Jeżeli chodzi o spooky’i, to było w nich coś jeszcze więcej. Coś ponad czas i ponad granice postrzegania. Coś, do czego nawet Pan Tealight nie chciał się przyznać… Coś tworzącego, coś myślącego i widzącego, coś więcej, coś ponad wszelkie zamyślenia. Nawet te tutaj, w Chatce Wiedźmy. Miejscu, gdzie Trzech Druidów W Misiowych Kształtach wiodło niekończące się dysputy dotyczące wyższości czekolady białej nad całkiem czarną i tej milki mlecznej w łatki, nad wszystkimi innymi. Ale jednak głupio było się tak zapytać świecących, napodłogowych duszków, o co im w życiu chodzi i dlaczego tak bardzo lubią spoglądać na wszystkich od dołu strony… w której to stronie tak często dupsko i inne sprawy widać było…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Ostatni pociąg do Babylon” – … mroczna. Spoglądając na okładkę, nawet nie czytając opisu… czujemy smutek. Otwierając tę powieść to uczucie się nie zmienia, a jednak… zakończenie przypomina nam, że jeśli przetrwamy, jeżeli tylko zdecydujemy, że jest to możliwe… możemy żyć dalej.
Dwie przyjaciółki i dojrzewanie.
Jak zwykle pełne perturbacji. Poznajemy je wtedy, gdy docierają do owego momentu, w którym niczego już nie można powstrzymać. Gdy nie ma już ich… jest tylko ona. Młodziutka dwudziestolatka, która z chęcią wróciłaby w czasie, by wszystko zmienić. By inaczej poprowadzić swoje życie. Ona, wciąż zmagająca się z demonami przeszłości, wciąż chodząca do terapeuty… gdy jej przyjaciółka umiera, czas się cofa. Śmierć jednej, nagle pozwala drugiej zawalczyć o swoją przyszłość.
Masa jest powieści, które mają za zadanie uprzytomnić współczesnej młodzieży jak to jest z dojrzewaniem. Co się dzieje, gdy skrewimy, gdy pójdziemy nie tą drogą co trzeba, ale nie wszystkie są na tyle… depresyjne. A może powinnam powiedzieć… prawdziwe? Bo przecież świadomość tego, że te nasze wypadki z przeszłości od zawsze będą wisieć nam nad głową, może pozwolić uchronić nas od nich. A nawet jeżeli nie, to może chociaż pognać demony przeszłości w siną dal? Bo przecież to przytrafia się każdemu z nas. Kochamy i chcemy być kochanymi… dorastamy.
Żyjemy…
Brutalna miejscami, trochę może i przegadana, ale na pewno dobrze trafiająca we współczesnego odbiorcę. Pełna retrospekcji, niczym spowiedź, a jednak… jakże o wiele bardziej wstydliwa. Oto obraz stawania twarzą w twarz z tym, co nas ukształtowało i… szansa na lepsze jutro. Może trochę bardziej wybaczające samej sobie? Może trochę bardziej… normalne?
Przylaszczki i zawilce…
Przyszłam na świat w świecie, w którym na stokach wąwozów, w lasach i wszelakich ustroniach, zawsze się kwieciło. Wiosna zawsze oznaczała kwiaty. Nie liście, nie nowe pędy, ale właśnie kwiaty. Pokrywające to, co wciąż jeszcze nie zbutwiało, to co wciąż jeszcze zdawało się być takie zimowe… ale nie śnieżne. Pamiętam te fascynujące, głaskane promieniami wczesnowiosennego słońca dywaniki. Wyrastały z nich wciąż jeszcze nagie pnie i gałęzie. Z pączkami, ale jednak zapatrzone nie w błękit nieba, ale właśnie w ową kolorowość u ich korzeni. W te biele i żółcienie… owe kobalty i fiolety. W te różowości wszelakie, niewinne jakże i młodziutką, naiwną zieleń liści… Każdy poranek był niczym wkraczanie w nowy świat. Inna droga do szkoły, inna cudowność przyrody. Ptaki ponad mną, kolorowości pod moimi stopami. Pewnie, że szło się niczym bocian czy czapla, starając się nie nadepnąć na żadną z owych cudowności, ale czasem po prostu się przystawało i wąchało świat. Jednak najlepsze były powroty, bo wtedy można było zerwać kilka kwiatków. Nie po to, by umieścić je w dzbanuszku, tam w końcu siedziały gałązki, ale po to, by kilka pączków i rozłożonych siedmiopłatkowych zawilców, wsadzić pomiędzy strony książek. By zaschły, by pozostały na zawsze niczym pamięć o chwilach, które nie powrócą.
Widzicie, od zawsze poszukiwałam swojego miejsca na ziemi… a to oznaczało masę przeprowadzek. Jako dzieciak nie wolno mi było powiedzieć NIE… jako tak zwany dorosły, w końcu mogłam powiedzieć: znalazłam.
Znalazłam swoje miejsce na ziemi.
Oj tak, Wyspa jest taka, jak miejsce, w którym przyszłam na świat. Aczkolwiek owo miejsce, wciąż dochodzi do szoku po owym wydarzeniu. Chyba nigdy nie zrozumiało, dlaczego akurat jemu przytrafiłam się ja. Cóż tak złego uczyniło, by owocować… wiedźmą? A może tylko się tak kryguje? Bo przecież kogo tam obchodzi kto gdzie się narodził? Czy wciąż określają nas miejsca narodzenia… de domo, nee… da Vinci? Kiedyś, gdy człek rodził się i żył w tym samym miejscu, miało to znaczenie, a teraz, gdy wszyscy odradzają kolejne wędrówki ludów… trudno za człowiekami nadążyć. A jednak mi udało się w Wyspie odnaleźć właśnie miejsce, które nazywam moim pierwszym. Wąwozy, skały, kwiaty. Szum wiatru, wyspowość, odosobnienie. A i zmienność sezonów. Bo widzicie, ja urodziłam się w sanatorium, a to oznaczało stałą zmienność. Wyspa się zmienia regularnie mniej lub bardziej i w tym siedzi i gnieździ się moja spokojność. Korzenie? Może i korzenie? Kto to tam wie, jak to ze mną jest?
Tak, Wyspa to sezony, ale i śmierci i narodziny Tubylców.
Typowy Tubylec jest niesamowity. Właściwie, by nim być, prawdziwym Autochtonem, prawdziwym mieszkańcem, krwią wyspowych żył i jej oddechem… cóż, trzeba tu się urodzić i wymagane jest, by przodkowie też przyszli na świat na Wyspie. Trzeba narodzić się i zaakceptować fanatyczne oddanie Wyspie. Inaczej nie można. Inaczej się nie da. Trzeba być dumnym ze swojej Wyspy i całkowicie jej tylko oddanym. A na dodatek fajnie mieć gaard. No wiecie, może i bez krowinek, może i z małym ateliere w byłej oborze, w stodole zaś z galerią, ale jednak. Wielkie, zamknięte w kwadrat, czy imnny prostokąt miejsce. Odgraniczone od innych, otoczone laskiem i polami. Ze studnią… i starym orzechem, lub kasztanowcem. Może i pomieszczenia gospodarcze to tylko mury, może i pola od dawna są tylko kukurydzą i zbożem wynajętym, ale jednak. Wciąż jest to posiadłość. Własność. Mój i tylko mój kawałek Wyspy. Można zrobić z niego prostotę, w nielicznych wypadkach może i szaleństwo kiczowate… ale wszędzie widać, iż jest to tylko i wyłącznei moje. Ze spłodzenia i z narodzenia, z przodków mniej lub bardziej pamiętanych i z ich kości. Potu i krwi.
Nowy na Wyspie, choćby kochał ją najbardziej, choćby czcił w niej wszystko i doceniał każdą szarość i każdy kolor… nigdy nie zostanie poważanym Tuziemcem, czy też Krajowcem. Nie da się. Możesz mieć wszelkie papiery i całe życie tutaj przeżyte, ale jednak… ci najstarsi, ci tutaj urodzeni, prawdziwi, nigdy cię nie zaakceptują. Możesz nawet kupić gaard, ale jeśli jesteś nie stąd, nigdy do końca nie przybierzesz tych barw. Nie dla nich. A jednak… przecież istnieją ci, którzy chociaż tutaj się urodzili, to jednak olali to boskie miejsce. Są tacy, którzy uciekają, tłumacząc to… życiem, innym światem, możlwościami. I to nie tylko młodzi, nie tylko ci, którzy zdają się mieć jakiś powód. Są przecież i ci miejscowi sezonowi. Tacy, którzy mając dość zimna, deszczu i wiatru wybierają Majorkę i Ibizę. FUJ!!! Wybierają je, by potem jęczeć, że na Wyspie nie ma tego i tamtego, nie ma mostu, nie ma imprez, zabaw i chlania, nie ma wszelkiej niespokojności… więc dlaczego tam się nie przeprowadzą? Aaa… bo po pewnym czasie zmieniają zdanie i z podkulonymi ogonami wracają mówiąc, że cóż, byli w innym świecie, ale jednak ktoś ich do owej inności przymusił.
Ktoś im kazał… ktoś…
Ludziom to nigdy nie dogodzisz… a Wyspie?
Kto dogadza Wyspie?