Pan Tealight i Poszczutne Jajo…

„Nie wiadomo kto je znalazł.

Po prostu nie wiadomo. Może i nie chcą się tersz przyznać po tym, co się wydarzyło, a może zapomnieli zwyczajnie? Może ich głowy miłosiernie odcięły im dostęp do owych myśli… A może to ono samo? Jajo? Sprawca początków i końców, zadziwienie i wieczyste odpowiedzi na pytanie: Co było najpierw?

Wielkie było, to mu trzeba przyznać.

Takie dziwnie eliptyczne, a jednak po boczkach kuliste. Wysokie, ale i dziwnie przyziemne. Dobrze się kręcące, świetnie turlające, ale jednak wciąż jajeczne. Chociaż… Wiadomo, że do pewnego momentu nie można na pewno stwierdzić, co jest w środku. Jajka stronią od prześwietleń, chociażby je straszyć chorobami płuc i innymi dodatkami, ale chyba było to jajko. Ni białe, ni kremowe, ni nakrapiane… w końcu jaja mają to do siebie, że skorupka za młodu nasiąka, potem trąci, ale i różne odbarwienia ma. To była totalną pisanką… znalezioną przez kogoś, przytarganą do Białego Domostwa i otoczoną koszyczkiem ze świeżych brzozowych witek… z kotkami!!! Dlatego Wiedźma Wrona Pożarta uciekła tego poranka znad herbatki z Panem Tealightem z takim wrzaskiem. Aż Żona Lota się obkruszyła. A Księżniczkom Królewnom zwyczajnie włosy zaczęły wypadać. Wiedźmy z Pieca uskarżały się na brak wapnia, a Smok z Komina na mało połyskliwą sierść… choć wszyscy przysięgali, że dotąd był raczej łuskowy chyba. No ale… zmienność przecież wiosenną jest porą.

… pisanką.

Nie kraszanką, nie skrobanką, nie drapanką, nie oklejanką, nie nalepianką czy ażurką… Było prawdziwą pisanką. Patyczkiem, w którym osadzono szpilkę, po prostu woskiem pociąganą… a potem topioną i podtapianą w kolorkach. Aż w końcu lekko natłuszczaną, czasem ocieplaną, by nadmiar wosku odebrać, a może i nawet paznokciem szkrobaną? Może… bynajmniej czerwoniutkie Jajo było. Miejscami bardziej burgundowe, a na jego powierzchni pyszniły się białawe małpy  papugi, trzy słonie połączone ogonami, a może i cztery… trawnik, domek, bambusowa ścieżka i robocik. Możliwe, że było coś jeszcze, ale widzicie… od czasu znaleziania jajo się nie ruszało. Po prostu siedziało w koszyczku i groźne łypało niebieściutkimi oczkami.

Ale coś było z nim nie tak. Coś dziwnie z niego tchnęło, coś jakby chciało otoczyć wszystkich kolczastym drutem i wytłumaczyć niezbyt merytorycznie działanie Wydmuszek na Dusze.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_9590 (2)

Z cyklu przeczytane: „Zaginiona wyspa” – … niesamowita. Po prostu powalająca. Bliższa przygodówce, niż powieści sensacyjnej. A może… a może wszystko przez owo pragnienie odkrywania tajemnic? Wiarę w to, że przeszłość pozostawiła nie tylko swoje mądrości pisane, ale i ukryte mapy skarbów najprawdziwszych?

Co chcielibyście odkryć? Skarb piratów? A może jednak dowód na to, że człowiek wziął się z kosmosu? A może jakąś magiczną miksturę?

Gideon wybierając się w tę podróż dokładnie wie, czego szuka, ale czy wierzy… widzicie, z wiarą jest różnie. Nawet specyficzna jej cząstka, ta nie odnosząca się do bóśtwa, ale wiary w spełnienie marzeń, jakoś u niego nie działa. Ale… gdy w wyniku wszelkich perturbacji i dziwnych zleceń w końcu trzyma w rękach dziwną mapę… nie wierzy. Nie wierzy do końca. A czy niedowiarek może tak naprawdę odnaleźć skarb?

Mocna, pasjonująca, niebezpieczna przygoda. Dzika, pełna człowieczeństwa pozbawionego norm, kierującego się pasją… zaślepionego. Pokręcona, zwracające się nie tylko ku początkom chrześcijaństwa, ale głębiej, tam, gdzie rozbrzmiewał stukot rylców na ostrakach. Księga z Kells, Iliada, Odyseja… Wszystko się łączy. Tylko… czy odnalezienie skarbu w rzeczywitości uzdrowi cały swiat? Czy uzdrowi samego Gideona Crew? I kim jest jego dziwna, tajemnicza partnerka? Czy można na niej polegać, a może… ma własne plany?

Czy warto dać temu światu wszystko?

IMG_4916

Pierwszy dzień wiosny…

Sądząc po ostatnich dniach, człek spodziewałby się raczej lekkiego upału z podmuchami chłodu, a tutaj zawieje i zamiecie. Z ciężkiego, szaro-stalowego nieba stańcowują płatki śniegu. Raz gęściej, raz rzadziej. Drzewa uginają się pod naporem wiatru, a na drzwiach podskakują wszelakie zawieszki wystukując swój własny rytm. Może to i wiosna, ale czy radosna aż tak? Nadchodzi ten moment, kiedy niepewność wzrasta. Kiedy nagle przerażenie się umacnia… że zielone nie wyjdzie z gałązek, że już na zawsze będzie tak goło i smutno. Dziwnie ponuro, a jednak… może nie smutno, a refleksyjnie? Bo po kwiatkach zwiastujących już prawie ni śladu.Jakoś tak zniknęły, jakby ich nigdy nie było. Może mi się przywidziały, może się przyśniły?

Może?

Pada śnieg, pada śnieg, dzwonki nie dzwonią!!!

Może i wiosna, ale łeb urywa. Mroczne, dziwnie gęste morze na horyzoncie zdaje się naierać na Wyspę, ale ta się nie poddaje. To w końcu nie jej pierwszy raz. Przetrwała już tyle wiosen i zim, że serio, wie co robi! Wie jak się schować, jak zasypać dziurki, przez któe do środka wciska się jej natrętny chłodek i jak wyciągnąć odnóża sięgając do wnętrza ziemi, by zwyczajnie się zagrzać. Z kominów na dachach wciąż jeszcze unoszą się opary dymków. Może i rachityczne lekko, ale w końcu nie ma to jak ogień. Prawie w każdym domu stoi jakaś koza, tudzież piecyk. Światło ognia, pierwotne, podstawowe, dziwnie znajome… zdaje się ładować domowe baterie. A jak ktoś nie ma pieca, to wiecie, zawsze są świeczki!!! Kocyki powracają do użycia, gdy dachy zdają się uchylać pod uderzeniami wiatrów. Po ulicach błąkają się przerażająco nieliczne dusze, raczej wiecie niskopienne, które zakutane w kaptury zapomniały kupić chleba na sobotnią kolację. A zmrok sobie zapada. Dziwne…

… jego wiatr nie rozwiewa, jak kominowych duszków…

IMG_3387

Ach niedziela…

Kiedyś człek wiedział, będąc małym knypkiem… znaczy młodym, bo wiecie jeśli o mnie chodzi, to nie urosłam, że kościół ponownie odbierze nam tleranek. A i kino familijne! Pamiętacie wstawanie o szóstej rano, coby ino potem móc zwyczajnie pogapić się w telewizor? Nie robiliście tego? A ja tak. Szczególnie u Babci. Jakoś ona rozumiała… Czyli czym byl ten cały kościół? Przykrym obowiązkiem, spacerem przed śniadaniem, tudzież zrobieniem dobrze dorosłym? Bo niczym więcej przecież. Dla dorosłych może i było w tym coś jeszcze, ale dla zwykłego dzieciaka… okay, z czasem pojawił się i strach, gdy nagle sotsy i pieielna łąki zaczęły w wyobraźni szaleć, ale… we wczesnym dzieciństwie odbębniało się coś, by dorośli się uśmiechnęli. Poklepali cię po pleckach, że dobre z ciebie dziecko… a może we wnętrzu owej młodej duszy siedziało przekonanie, że jeżeli ja coś zrobię, to oni w końću pozwolą mi obejrzeć więcej bajek? Ach te pokręcone umysły!!! A mawiają, że dzieci takie niewinne, a takiego wała. Ja chyba niewinna byłam nigdy. Za Świętego Nigdy!

Była w tej niedzieli dziwna, wiążąca, urągająca zdrowemu rozsądkowi, jakaś taka pętająca, pakująca człowieka w miód, niby słodki, a ruszać się nie można… jak bagno trochę, wciągająca. Niby jest ktoś, kto mógłby pomóc, ale… Była w tej niedzieli niegdyś narzucona świętość. Bolesna i krępująca. Taka, jaką chciało się odrzucić, jakiej się nie rozumiało. Nie miała nic wspólnego z dniem wolnym od pracy, oj nie dla dziewczynki przynajmniej… była raczej wielkim kłamstwem, czymś mamiącym, czymś… niezrozumiałym. Była w tej niedzieli niegdyś świętość, a teraz jej nie ma. Odrzucenie owej świętości szalenie mnie uwolniło. Bo widzicie, teraz każdy dzień jest dla mnie święty… przez Wyspę.

Wiecie, że na Wyspie są kościoły. Są te wielkie, od razu udowadniające swoją boskość, ale i wszelakie zbory… a jednak owa świętość tutaj, to raczej rodzinny obiad, spacer, albo zwyczajne domowanie się. Przy nader kiepskiej pogodzie… czyli wiatery, deszczośniegi i tym podobne, to raczej Tubylcy w domach siedzą i techniką się cieszą. Hobby mają, piwo warzą, pędzą, co tam pędzić chcą. Pieką, gotują… po prostu żyją. Ale bez urazy, pod kościołami bywają i niewielkie koreczki, gdy się wierni zjeżdżają. To jednak raczej w sezonie, bo poza nim… Widzicie, dzwon na kościele w Gudhjem dzwoni, ale ja go nie słyszę. Jakoś bardziej zawsze zwiduje mi się stojąca, bielona kaplica, której teraz już nie ma. Ot maleńkie ruinki, kilka kamyczków w prostokącik ułożonych. Przylegający do niej niewielki cmenatrzyk, zawsze pełen kwiatów, ale sporadycznie żywych dusz. Co więc jest świętością i niedzielą? Natura… a może jednak tylko tak sobie wmawiamy? Nie, na pewno natura!!! Bo w końcu w niej widać świętość. Widać? Czuć!!! Tak, czuć jeszcze bardziej. Po prostu coś człowieka gilga w duszę i nakazuje złożenie ukochanego smakołyka w kamiennym wgłębieniu, jakby wydrążonym łapą wielkiego, kamiennego trolla. Dopraszające się ofiary… Tu nie tylko chodzi o kamienie od wieków będące przedmiotem czci, obmywane krwią i tłuszczami, napitkami pojone, karmione mięsem. Raczej o całą Wyspę…

Niedziela…

Przerażają mnie wciąż niedziele. Związany z kościołowatością przymus sprawił, że je znienawidziłam. Mówią, że to tylko sprawa końca wolnego, że to owo uczucie przypominające, że jutro znowu do pracy… ale nie, dla mnie to strach. Obawa, że znowu każą mi być kimś, kim nie jestem i czcić coś, co zdaje się nie czcić mnie. Krępować się na zawołanie i zginać grzbiet, chociaż biją tylko słowami i narzucają grzechy popełnione przez tych w proch obróconych. Bo przecież tak jest… Wyspę kocha się inaczej. Wyznaje na całego. Poddaje się, ale też i pyskuje, bo można… Czy jest to religia? A czemu nie? W końcu to człowiek tworzy religię!

Dlaczego więc nie spisać kolejnej księgi?

IMG_3478 (2)

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.