„Nie ma co…
… coś się chyba serio musiało pokopać tam na górze, coby połowa księżyca tak bardzo zaglądała w okno? I to żeby nie było, zaglądała w jednym czasie, nachalnie starając się wleźć drzazgą w wiedźmie oko. Nie zahaczała ni o Chowańca, który jak zwykle chrapał mało rytmicznie, ni o misie ni nawet o Chochela, skulonego na męskiej części i jak zwykle wypinającego w niebo goły zadek.
Owłosiony ostatnio…
Niby człek zna te wszelkie legendy o wilkołakach, niby wie, że ta kula na niebie wpływa na wszelaką wodnistość w ciele ludzkim mniej lub bardziej, ale jednak… Po pierwsze to była tylko niecała połowa, a po drugie, bardzo chciał wleźć w Wiedźmę Wronę Pożartą i wyraźnie dziś śpiącą!!! nie zgłaszającą obiekcji?
Świat na zewnątrz wcale nie był zalany księżycowym światłem. Jak zwykle, gdy przechodziła pełnia, po prostu był ciemny, szarawo-granatowy, miejscami dziwnie turkusowy, miejscami białawy i srebrzysty. Wyspa była ciemna po prostu. Nocna, śpiąca, nawet nie cicha, ale bardziej jalby wyłączona… i tylko to światło, uparty promień wbijał się w lewą powiekę, drgającą lekko, śniącą…
Coś było nie w porządku. Nie tak, dziwnie nienaturalnie się rozkładało, dziwnie strofująco, nadnaturalnie, a może i… dziwacznie? A to oko drgało coraz wolniej i wolniej, aż w końcu, raptownie i nazbyt szybko… się otworzyło…
A światło zniknęło.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Paskuda” – … no napaliłam się. Napaliłam się nawet, cytując: jak ten Arab na pilotaż, tudzież wiedźma na tłuściutkie, okrąglutkie wietnamskie niemowlę, o którym filmik właśnie oglądałam… i nic.
Kompletnie.
Ot kilka opowiadań, o których wiecie jak się zakończą, bo autorka nie kryje niczego, nie zwodzi, nie mami, opisami nie trwoży naszych serc… i to wkurza wiecie! Wkurza okropnie, bo polubiliście tą trójkę. Ją, jego i smoczycę. I jakoś się serce kraje, że coś, co bardziej konspektem jest, nie zostało poszerzone, dopieszczone, opisane powieścią… oj tak miło być mogło, a wiecie, wyszło jak zawsze. Za ostro, za mało, za mdło. Za bardzo… nie niesamowicie. A mogło być tak pięknie, bo potencjał przecież jest. Polityka i waśnie, panowie i ich wielkie ego, małe ego bez pana. On, co wie, że kocha, ale nie może jej wziąć i ona, która czuje, że coś jest inaczej… wredny tatuś i pan, który księżniczki nigdy nie chciał, ale gdyby to był książę…
Lekko schematyczne, ale jednak jakoś liryczne. Gdyby tylko przyłożyć się do nich, poszerzyć je, jakoś tak umiejętnie rozpalić to, co się w nich tli…
Gdyby…
Widzicie zawiedziona jestem tym bardzie, bo w końcu czekałam na tę książkę, nie mogłam jej dostać, więc w duszy opowieść z niej już we mnie tańczyła i puchła. Może to i moja wina? A może zwyczajnie… kto by nie chciał być księżniczką? One mają i smoka i strażnika i wieżę!!! Kurcze no! Ustawione jak nic! Zwierzątko jest, z rozpalaniem pieca problemów nie będzie, a na dodatek mają mieszkanie…
Pamiętam, że gdy pierwszy raz miałam spędzić noc na Wyspie… pod namiotem, przy brzegu, pod drzewami… to budziła mnie i cisza i szum. Ot skrzywienie mieszczucha, albo i coś innego. Bo cisza to cisza, wiadomo, lepiej mieć znajome dźwięki, nawet jeśli to piła mechaniczna i kolejne, odrąbywane, mlaszczące krwistością własną członki. Ale szum… długo nie umiałam go dopasować. Zrozumieć, że jest to coś nowego, do czego nie tyle muszę przywyknąć, ale odnaleźć go w sobie. Bo przecież ten sam szum mamy w uszach, gdy przytkniemy je do poduszki. No dobra, dwóch na raz trudno, chyba że z podduszaniem… spróbujcie.
Morski szum, taki prosty, zwyczajny i naturalny, jest czymś co powinnam była wynieść z łona, czyż nie? Wszyscy powinniśmy, ale z tamtego okresu widać mam kiepskie wspomnienia, bo do dziś boję się dźwięku bijącego serca. Jakbym nie umiała z nim żyć? Jakby było w tym wszystkim coś nienaturalnego? A może jednak byłam już w swoim życi zombie? Kurcze?
Bynajmniej…
… szum. Poszum, lekkie uderzanie, tańczące kamienie, fale wzrastające, krople wody rozbijające się i o powietrze i o każdą bardziej twardą powierzchnię. Zmienne, falowe, takie czochrające się o każdego, albo jednostajne, a w końcu on… szum. Stały, głęboki dźwięk, który się wdziera w każdego, mości sobie miejsce i już zostaje na zawsze. Nagle, z czasem, przestajemy go słyszeć. Nic do nas nie dociera, jeśli chcemy spytać fale o sztorm, musimy wyłączyć samych siebie, by go odnaleźć…
A potem, gdy mija, gdy zanika i cichnie, zawsze tak nagle, nie wyciszając się, ale raczej urywając, po prostu tęsknimy. Zaczynamy odczuwać brak, ból fantomowy, jakby ktoś wyrwał z nas samych siebie… i czekamy, aż ta dziwna, nieznajoma, a jednak tak potrzebna część nas, powróci.
Dźwięki…
Wydaje się, że ten świat jest ich pełen. Każdy ze słuchawkami w uszach, tudzież na, zależy od wystroju i modelu, ale jednak… każdy dziwnie bezdźwięczny. Bo przecież nie jesteśmy zasłuchani w siebie, ale coś, co nie jest nami. Czy kiedykolwiek będzie? Hmm… pewno w końcu wmontują wam telefony w czaszki, co nie?
Na Wyspie dźwięki są inne.
Te naturalne stają się częścią nas samych. Tak po prostu. Nagle nazbytnia cisza przed burzą zdaje się mącić nam umysły i nie daje spać. Za to, jak tylko zaczyna się sztorm, wszystkim lepiej, po uprzednim wkurzaniu się. I jakoś tak, poza młodzieżą oczywiście, ludzie uwielbiają iść w las, czy na plażę, z uszami otwartymi. Zdolnymi chłonąć każdy dźwięk, gdy kącik oka wyłapuje na każdej gałązce maleńki, puchaty tłumoczek dzielnie czeszący sobie piórka.
Z tej strony ptaki prowadzą swoje dyskusje na ważne tematy, o których ludzie jakoś tak zapomnieli. Z tamtej kamienie uderzając o siebie zwyczajnie grają to, co im tam w twarości gra. Szlifują się wzajemnie, tworząc takie klejnoty, że aż chce się tylko na golasa w nich leżeć. Bo czego więcej potrzeba? A tam znowu coś rośnie i szepcze tajemnice, które wtopiła w nie ziemia. Maleńkie dzwonki, szorstkie liście, gładkie kielichy i woskowe korzonki. Ot wystarczy słuchać, by dojść z samym sobą do porządku…
Słuchać wystarczy Wyspy.
Chyba dlatego tak człek mądrzeje, gdy tylko wychodzi z domu. Bo, bez urazy, chociaż i kamienie i cegły mają swoje historie, to przez obcowanie ciągłe z człowiekiem i jego dźwiękami, jakoś cichną… więc by doładować w rozumie i kościach, w siłach się podbudować, a i zrozumieć mowy ptaków, po prostu lepiej wyjść z domu. Wyjść z domu, a tam wyleźć z siebie i pohasać na łące, pomiędzy kamiennymi ostańcami. Zrozumieć, dlaczego właśnie tutaj wszelkie Czorty, Diaboły i Szatany, Demony i Złozienice pozrzucały tyle kamieni.
I czemu inni postanowili je czcić. Może i na golasa?